Dodano: 26.11.2017, Kategorie: Rozmowy
Aby dobrze leczyć konie, trzeba z nimi dorastać
Rozmowa z lek. wet. Pawłem Golonką, właścicielem Szpitala dla Koni Equivet w Gliwicach.
Kiedy postanowił Pan leczyć konie?
Zdecydowałem się na to już pod koniec szkoły podstawowej. Od pierwszej klasy ogólniaka chodziłem do lecznicy miejskiej w Gliwicach. Pomagałem głównie przy psach, ale sporo wyjeżdżałem w teren, do zwierząt gospodarskich. Bardzo wcześnie byłem ukierunkowany na to, że chcę leczyć konie, to był świadomy wybór. Potem na studiach starałem rozwijać się w tym kierunku. Chodziłem za profesorem Andrzejem Modrakowskim, wówczas jeszcze docentem, na tor wyścigowy Partynice we Wrocławiu. Podczas ostatnich lat studiów jeździłem do stadniny w Golejewku do doktora Andrzeja Gniazdowskiego.
Pamięta Pan pierwszego konia, którego Pan leczył?
Tak, pierwsze szycie to była klacz wyścigowa z rozciętym kolanem na Partynicach. Byłem wtedy na czwartym roku studiów i bardzo trzęsły mi się ręce. To było szycie na stojąco, natomiast pierwsze poważniejsze zabiegi chirurgiczne wykonałem na 5 roku studiów. W pewnej stadninie w Gryfowie Śląskim najpierw usuwałem zęba u ogiera, a potem u innego operowałem bardzo rozległy guz dzikiego mięsa na śródstopiu. Ta klacz nazywała się Midinetka, imienia ogiera nie pamiętam.
Potrafi Pan powiedzieć, ile koni przewinęło się od tamtej pory u Pana?
Nie potrafię. Mogę tylko powiedzieć, że do tej pory wykonałem około 6 tys. zabiegów chirurgicznych na koniach. Przez 12 lat działania szpitala zoperowałem niemal 4 tys. koni. Do tego trzeba doliczyć jeszcze około tysiąca koni operowanych wcześniej, kiedy nie miałem jeszcze własnej kliniki. Były to mniejsze i większe zabiegi, bo i kastracje, i usunięcie kości rysikowej czy przecięcie więzadła pierścieniowego. Do tego trzeba doliczyć procedury chirurgiczne, które wykonuję w stajniach, których nawet nie biorę pod uwagę w tej statystyce chirurgicznej, bo szczerze mówiąc, już się trochę pogubiłem. No i oczywiście konie operowane za granicą.
Rocznie w szpitalu przyjmujemy około 300 koni, do tego praca w terenie. Nie liczę tego, ale w sumie jest to ok. 2 tys. koni rocznie.
W jakich krajach leczy Pan najczęściej?
Najczęściej bywam na Bliskim Wschodzie. Od wielu lat regularnie trzy, cztery razy w roku jestem w Libanie. Oprócz tego operowałem konie i w ogóle pracowałem w Arabii Saudyjskiej w 2005 r.
Ponadto operowałem w Rosji, na Białorusi, na Sycylii, w Belgii, Holandii, w Niemczech. Przyznaję, że tutaj też już straciłem rachubę, ale łącznie jest to chyba 16 lub 17 krajów.
Jaka jest różnica w leczeniu koni w Libanie i w Polsce?
Wygląda to różnie, ale np. w Libanie konie traktuje się bardzo podobnie jak w Europie. To kraj o mentalności zbliżonej do europejskiej i generalnie nie widzę żadnej różnicy w leczeniu koni tutaj i tam.
Czy w pańskiej praktyce często zdarzają się naprawdę trudne przypadki?
Nie jest łatwo porównywać różne zabiegi pod względem stopnia trudności. 15 lat temu czym innym było zoperowanie jamy brzusznej u źrebięcia na słomie w stajni, a co innego robimy dzisiaj. Punkt ciężkości jest teraz inny.
Wykonujemy dużo zabiegów na jamie brzusznej. Leczymy kolki, wykonujemy by-passy, anastomozy, resekcje itd. Część z nich można traktować jako bardzo skomplikowane. Szanse na przeżycie zależą jednak w dużym stopniu od samego zwierzęcia, jego stanu ogólnego oraz od tego, kiedy zostało do nas przywiezione.
Jeżeli chodzi o zabiegi ortopedyczne, to w tej chwili pracujemy sporo z wykorzystaniem komórek macierzystych.
Na pewno dużym sukcesem było zoperowanie konia z podchrzęstną cystą kostną w stawie kolanowym. Cysta kostna, po opracowaniu chirurgicznym pod kontrolą artroskopu, została wypełniona żelem wyprodukowanym w Politechnice Krakowskiej. Żel ten był wysycony komórkami macierzystymi pobranymi wcześniej od tego konia. Przygotował to dr Krzysztof Marycz z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Była to jedna z pierwszych tego typu prób na świecie i myślę, że mogę być z tego zadowolony od strony technologicznej. Aczkolwiek, muszę podkreślić, mózgiem całego przedsięwzięcia był dr Marycz.
We współpracy z dr. Maryczem wykorzystywałem też komórki macierzyste podawane do szczeliny złamania i uzyskaliśmy bardzo szybki zrost kostny. Pod kontrolą rentgenowską uzyskaliśmy stan blizny kostnej po
3 tygodniach, gdzie normalnie zajęłoby to dwa, trzy miesiące.
Materiały z tych zabiegów opublikowano za granicą. Zostały tam przyjęte i dosyć dobrze ocenione.
Mówi Pan o komórkach macierzystych. Jaka będzie ich rola w medycynie w przyszłości?
Na Zachodzie komórki macierzyste są stosowane od lat. Wyniki, które uzyskujemy, są znakomite, ale trzeba wiedzieć, kiedy je stosować. Nie można uważać ich za panaceum.
Komórki macierzyste są przyszłością, ale one też mają limit zastosowań. Dzisiaj część właścicieli zwierząt i lekarzy uważa, że można podać komórki macierzyste dożylnie i koń zregeneruje się. To nieporozumienie.
Istotna jest technologia ich pozyskiwania. Dobre wyniki dają izolowane i namnażane komórki macierzyste. Sama izolacja komórek, których jest niewiele w pobranym materiale, czy to z tłuszczu, czy to ze szpiku kostnego, nie wystarcza.
Mimo użyteczności wydaje mi się, że ich znaczenie w medycynie będzie coraz mniejsze. Obecnie mamy modę na tego typu zabiegi. Kiedy ona przeminie, ich stosowanie ograniczy się. Nie są to tylko moje odczucia, podobnie uważa m.in. prof. Roger Smith z Royal Veterinary College w Londynie.
Pamiętajmy też, że właściciele mylą czynniki wzrostu z komórkami macierzystymi, a nie są to tożsame rzeczy. Czynniki wzrostu nie są ani alternatywą dla komórek macierzystych, ani tym bardziej nie można ich uważać za lek na wszystkie dolegliwości. Absolutnie nie potępiam czynników wzrostu. Po prostu muszą być odpowiednio stosowane. Coraz częściej widzimy też limit ich zastosowań.
Co jest zatem przyszłością w leczeniu koni?
Przede wszystkim techniki minimalnej inwazji. Tego typu zabiegów wykonuje się coraz więcej. Także wspomniane, odpowiednio stosowane komórki macierzyste czy medycyna regeneracyjna w ogóle.
Olbrzymie znaczenie w leczeniu koni ma diagnostyka. Bardzo ważna jest powszechna dostępność USG. Dzięki pracom różnych naukowców, np. prof. Jean-Marie Denoix z Francji czy dr Sue Dyson z Newmarket, coraz większe obszary konia w układzie mięśniowo-szkieletowym są dla nas dostępne w badaniu USG. Wiemy też więcej o patologiach. To zwiększa znacznie nasze możliwości lecznicze.
Jakie inne udane zabiegi wspomina Pan najlepiej?
W tej chwili mamy w szpitalu konia, który obciął sobie kości pokrywy mózgu. Przyjechał do nas z kością potyliczną pociągniętą przez więzadło karkowe mniej więcej 20 cm w głąb szyi. Od zewnątrz mieliśmy bezpośredni dostęp do mózgu zwierzęcia. Ten koń przeżył i wygoił się. Złamana kość została usunięta poprzez wytworzony tam tunel.
Niedawno zaś, bo 2 tygodnie temu, odesłaliśmy do domu klacz, której usuwaliśmy obumarły płód. Był on przenoszony o miesiąc i zdążył już zgnić w macicy. Ciekawe jest to, że ona to w ogóle przeżyła, ponieważ wyciągaliśmy źrebaka, który był już w stanie rozkładu, mięśnie odchodziły od kości. Przy wygajaniu było wiele problemów, ale udało się i poszła do domu w dobrym stanie, bez objawów klinicznych. Uniknęliśmy sepsy i ochwatu.
Też w tym roku trafił do nas trzytygodniowy źrebak z żuchwą złamaną w czterech miejscach. Żuchwa – całkiem luźna – została zespolona na płytach. Po ich zdjęciu i wygojeniu zgryz konia jest idealny, zwierzę nie będzie miało żadnych kłopotów. To był dość skomplikowany przypadek. Konsultowałem go za granicą i wiem, że wielu lekarzy nie chciałoby się go podjąć.
W szpitalu zdarzają się nietypowe przypadki, natomiast przede wszystkim wykonujemy rutynowe zabiegi. Bardzo dużo ortopedii, bardzo dużo artroskopii – ponad sto koni rocznie, także chirurgia pochewek ścięgnowych, protezy krtani, złamania kończyn. Do tego wspomniane zabiegi na końskim brzuchu – kolki operacyjne, rzadziej zachowawcze, wnętrostwo, cesarskie cięcia.
Jako szpital mamy też bardzo dobre wyniki, jeśli chodzi o powrót koni po złamaniach do sportu. Jeden z koni, który miał złamane obie kości pęcinowe, teraz chodzi najwyższe konkursy w kraju i wygrywa wiele zawodów międzynarodowych. Daje nam to naprawdę dużą satysfakcję.
Leczył Pan kiedyś małe zwierzęta?
Tak, na początku swojej praktyki klinicznej pracowałem w stadninie koni w Strzegomiu. Pensja była niewielka i żeby przeżyć, prowadziłem też lecznicę małych zwierząt. Przez 5 lat leczyłem małe zwierzęta.
Jak określiłby Pan zatem różnice w leczeniu małych zwierząt i koni?
Różni je niemal wszystko. Tych gatunków nie można porównywać. Konie ze względu na swoją budowę, ze względu na masę, bardzo źle się goją i źle odpowiadają na leczenie. Trzeba zaznaczyć, że genetycznie koń powinien mieć około 1,20 m w kłębie. Dzisiaj konie mają 1,70 m w kłębie i zamiast ważyć 250 kg ważą 550-600 kg. Jest to efekt pracy hodowlanej na przestrzeni 600-700 lat. W genetyce jest to krótki okres i w związku z tym u dorosłych koni, dużych koni półkrwi występuje wiele problemów zdrowotnych, których w ogóle nie notuje się u koni ras prymitywnych.
Duża waga konia powoduje, że nie może on długo leżeć na stole operacyjnym, ponieważ niszczy własne mięśnie. Dochodzi do mięśniochwatu pooperacyjnego lub śródoperacyjnego – jest to ogromne zagrożenie przy długich zabiegach chirurgicznych. Siłą rzeczy musimy dążyć do skrócenia czasu przebywania zwierzęcia na stole operacyjnym. Tego problemu nie miałem przy małych zwierzętach.
Kolejna różnica – pacjent po zabiegu musi stać dobrze na wszystkich czterech kończynach. Jeśli nie będzie stać na operowanej kończynie, to w przeciwległej dochodzi do ochwatu z przeciążenia, co może być dla konia rzeczą terminalną. Ochwat może być tak silny, że dojdzie do przebicia się kości kopytowych od spodu i wtedy stajemy przed decyzją o eutanazji.
Przepaść dzieli też nakłady finansowe. Koszt zabiegu, samej operacji i mówię tutaj o środkach medycznych, czyli tylko o nakładach poza pracą zespołu, kształtują się na poziomie od kilkuset złotych do ponad 2 tys.
Jak różnią się oczekiwania właścicieli koni i właścicieli małych zwierząt?
W przypadku jeździectwa dla właściciela tylko koń w pełni sprawny jest pełnowartościowy. Wynik jest zero-jedynkowy. Sama poprawa jego stanu, to, że jest mniej kulawy, że nie odczuwa bólu, nie jest satysfakcjonujące. W przypadku małych zwierząt wygląda to zupełnie inaczej. Kiedy pies, który nie chodził na nodze i wył z bólu, zaczyna w ogóle biegać, to właściciel jest szczęśliwy, mimo że zwierzę kuleje. W przypadku konia nie ma mowy, aby to przyniosło zadowolenie właścicielowi.
Jaką cechę musi mieć lekarz, który chciałby zacząć leczyć konie?
Przy zajmowaniu się jakimkolwiek gatunkiem zwierząt trzeba go po prostu znać. Ze względu na powszechność występowania o wiele łatwiej zdobyć wiedzę na temat zwierząt domowych. W przypadku koni jest to trudniejsze.
Dobrze jeśli lekarz pracujący przy koniach zajmował się tymi zwierzętami jako jeździec czy pracując w stadninach. Ja miałem to szczęście, że jeszcze przed studiami podczas wakacji, aby jeździć konno, musiałem pracować w stadninie w Prudniku. Wszystko musieliśmy przy koniach robić sami. Poznawaliśmy te zwierzęta z pozycji czyszczenia, ścielenia i karmienia. I wydaje mi się, że to jest bardzo sensowna droga.
Trzeba też samemu jeździć konno na którymś z etapów swojego życia, żeby potem umieć porozumieć się z jeźdźcami, żeby zrozumieć, o czym mówią. Lekarz, który nie jeździł, będzie miał z tym ogromne problemy. W przypadku takich osób widać, że leczenie jest „książkowe”, a nie „życiowe”.
Czy każdy lekarz może z czasem poznać i zrozumieć konie?
Moim zdaniem nie. To jest kwestia czucia gatunku, który jest bardzo specyficzny. Myślę, że z taką wrażliwością trzeba się urodzić. Tego się nie da nauczyć ani z książek, ani podczas kursów czy warsztatów weekendowych. To niemożliwe. Jestem przekonany, że aby dobrze leczyć konie, trzeba z nimi dorastać.
Ale nie dotyczy to tylko koni. Z mojego punktu widzenia miałem pecha, ponieważ lecznica, w której pracowałem na stażu, obsługiwała 20 tys. świń. Permanentnie wzywany byłem do którejś z chlewni i to był dla mnie prawdziwy dramat. Gdyby nie kierowca Franek, który tam pracował i sam też hodował świnie, to bym chyba zginął wśród tych zwierząt.
Posiadania jakiej cechy wymaga Pan od swoich współpracowników?
Przede wszystkim rzetelności w stosunku do zwierząt.
Jakie błędy popełniają młodzi lekarze, którzy zaczynają leczyć konie?
Jestem przekonany, że podstawowym błędem jest arogancja. Lekarze kończą studia, brak im jeszcze doświadczenia i wiedzy. Mają za to dostęp do RTG czy USG i wydaje im się, że sprzętem zniwelują te braki. Starają się leczyć wszystko, od początku do końca. Stawiają diagnozy, które często obarczone są dużym błędem.
W przypadku koni jest to o tyle niebezpieczne, że wielu właścicieli koni jest nimi od niedawna i również mają jeszcze niewielkie pojęcie o tych zwierzętach. Dochodzi do sytuacji, w której nie ma nikogo, kto mógłby zweryfikować postępowanie lekarza.
Wreszcie, dzisiaj koń dla wielu lekarzy nie jest już podmiotem leczenia, a przedmiotem do zarabiania pieniędzy. A to jest dramatyczna różnica. Niezależnie od tego, jakim gatunkiem zwierząt się zajmujemy, dla lekarza najważniejszy powinien być pacjent. Staram się to przekazywać swoim pracownikom. Nie możemy leczenia zwierząt traktować jako zajęcia w pełni komercyjnego. Jest to po prostu nieetyczne.
Rozmawiał Michał Chojnacki