Czy jesteś profesjonalistą?

Niektóre treści i reklamy zawarte na tej stronie przeznaczone są wyłącznie dla profesjonalistów związanych z weterynarią

Przechodząc do witryny www.weterynarianews.pl zaznaczając – Tak, JESTEM PROFESJONALISTĄ oświadczam,że jestem świadoma/świadomy, iż niektóre z komunikatów reklamowych i treści na stronie przeznaczone są wyłącznie dla profesjonalistów, oraz jestem osobą posiadającą wykształcenie medyczne lub jestem przedsiębiorcą zainteresowanym ofertą w ramach prowadzonej działalności gospodarczej.

Nie jestem profesionalistą

Sztuka diagnozy

_MG_8468Z lek. wet. Adamem Gierulskim i lek. wet. Konradem Kaliszem, właścicielami przychodni weterynaryjnej Animal w Łodzi, rozmawia Michał Chojnacki.

Czym zajmujecie się w swojej praktyce?

Konrad Kalisz: W ostatnim czasie jest to przede wszystkim diagnostyka. Wpadliśmy na pomysł stworzenia centrum diagnostyki weterynaryjnej. Nie tylko dla poszerzenia własnych możliwości, ale również aby służyć pomocą innym lekarzom. Staramy się wspierać ich naszym zapleczem diagnostycznym – tomografią, wideoendoskopią, profesjonalną ultrasonografią. W weterynarii bardzo ważna jest wymiana doświadczeń. Wychodzimy z założenia, że dwa plus dwa może równać się znacznie więcej niż cztery. Jest to efekt synergii. Jeśli klient oczekuje dobrego serwisu, to dzięki takiej współpracy może go otrzymać. Zyskają na tym wszyscy uczestnicy procesu – klient, pacjent oraz współpracujący lekarze. Założenie jest takie, że pacjent jest do nas kierowany, my go diagnozujemy, a następnie wraca z zaleceniami do lekarza prowadzącego. Tak rodzi się współpraca i zaufanie, dzięki temu z każdym miesiącem mamy coraz więcej przypadków konsultacyjnych. Zwłaszcza dr Gierulski, specjalista radiologii weterynaryjnej, który interpretuje zdjęcia RTG czy tomogramy. Jest to unikalna umiejętność, która procentuje.

Adam Gierulski: Jedną z przyjemniejszych rzeczy jest to, iż mamy coraz więcej pacjentów przysyłanych przez kolegów do naszego centrum i zdiagnozowanych przez nas na tyle dobrze, że potrafią ich potem leczyć sami. Czasami stawiamy diagnozy, które sprawiają problem lekarzowi prowadzącemu. Wszystko dzięki temu, że sprzęt diagnostyczny pozwala nam dziś rozpoznawać choroby, które do tej pory nie były diagnozowane, a co za tym idzie, nie były leczone lub były leczone marginalnie. Świetnym przykładem takiej choroby, znanej z książek, która od wieków istnieje, a nie była diagnozowana i leczona prawidłowo, jest aspergiloza. W jej przypadku pewną diagnozę możemy postawić dzięki endoskopii i tomografii komputerowej. Jama nosowa jest niedostępna do badania bez nowoczesnego sprzętu. W przeciągu kilku ostatnich miesięcy mieliśmy bardzo dużo przypadków z aspergilozą zatok czołowych, jam nosa, zatok szczękowych.

_MG_8548Diagnostyka ma tutaj kluczowe znaczenie?

A.G.: Na dzień dzisiejszy jest to dziedzina, która w polskiej weterynarii rozwija się najszybciej. W ciągu ostatnich
10 lat nastąpił prawdziwy boom diagnostyczny. W pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że właściciele chętniej przeznaczają środki finansowe na diagnostykę niż na wykonanie pewnych zabiegów. Chcą dokładnie wiedzieć, na co choruje ich przyjaciel, jakie są szanse ewentualnego leczenia czy zabiegu. Dlatego ten ostatni jest zazwyczaj odsuwany w czasie do wyjaśnienia wszystkich wątpliwości.

K.K.: Obecnie, w dobie internetu, prasy fachowej, licznych wydawnictw i szkoleń leczenie stało się naprawdę proste. Kiedy wiemy już, jaka to choroba, wiemy, jak ją leczyć, znamy leki, ich dawki, możemy ustalić rokowanie. Dlatego w tej chwili sztuka bycia lekarzem, to sztuka diagnozy. Ktoś kiedyś powiedział, że zwierzęta nie czytają książek weterynaryjnych i nie wiedzą, na co mają chorować. Oznacza to, że w rozpoznaniach nie można ograniczać się tylko do chorób nam znanych, zazwyczaj prawda jest znacznie bardziej złożona. Zwłaszcza w przypadkach neurologicznych, gdzie bardzo często choroby się nakładają. Kiedy więc już zdiagnozujemy chorobę, to musimy zawsze zadać sobie pytanie, czy jest to główna przyczyna cierpień zwierzęcia, czy tylko jeden z objawów choroby podstawowej, którą musimy dodiagnozować. Zarówno lekarze, jak i klienci próbują skracać tę drogę, marnując czas i energię na przedwczesne leczenie. A jest ono tylko wisienką na torcie, która daje nam możliwość wykazania się, zaprezentowania pełnej wiedzy. Jednak zdiagnozowanie choroby to clou całego procesu.

Chcielibyście stać się wyłącznie kliniką referencyjną?

A.G.: Tak naprawdę termin referencyjności jest kalką z Zachodu, to pojęcie stworzone przez nas – lekarzy, dlatego że zaczynamy odczuwać takie zapotrzebowanie. Myślę, że ludzie, którzy stanowią prawo, też to w pewnym momencie zauważą i ustalą ramy działania takich lecznic. To pozwoli praktykom na odpowiednią drogę diagnostyczną. A czy my chcemy być kliniką referencyjną? Czy to było nasze założenie? Nie. Obserwując rynek, zauważamy jednak, że właśnie taką kliniką się stajemy ze względu na dostępność różnych narzędzi i procedur diagnostycznych oraz pewnej wiedzy.

K.K.: Weterynaria nie ucieknie przed bardzo pogłębioną specjalizacją. Prędzej czy później kwestia klinik, punktów czy lekarzy referencyjnych w danych dziedzinach medycyny weterynaryjnej będzie musiała zostać ujęta w ramy prawne. Już teraz właściciele chorych zwierząt często pomijają etap lekarza pierwszego kontaktu. Widzą na przykład, że pies ma problem z okiem, więc od razu udają się do okulisty weterynaryjnego. Szukają specjalistów. Rynek wymusza więc specjalizację, i to specjalizację coraz głębszą i węższą. My chcemy w tym procesie uczestniczyć, świadcząc wysokospecjalistyczne usługi.

Wielu lekarzy niechętnie przekazuje pacjentów, ponieważ obawiają się ich utraty. Czy referencyjność wymaga jakiegoś ustawowego zabezpieczenia ich interesów?

K.K.: Moim zdaniem nie istnieje w rzeczywistości coś takiego jak „kradzież pacjentów”. Jest to pewna figura psychologiczna, funkcjonująca wśród niektórych lekarzy obserwujących odpływ klientów ze swojej lecznicy. Myślę, że źródła nie powinno się szukać w działalności innych lekarzy, tylko w tym lekarzu, który pacjentów traci. Po prostu trzeba sobie zadać pytanie, dlaczego pacjenci od nas odchodzą? Co można poprawić we własnym podejściu do prowadzenia lecznicy? Każdy konsument, szczególnie emocjonalnie związany właściciel chorego zwierzęcia, egoistycznie dba o własne interesy. Skorzysta z usług tej placówki, gdzie dostanie satysfakcjonującą obsługę.

A.G.: Myślę, że właściciele zwierząt od dawna potrafią wybrać właściwego lekarza, tego do diagnostyki, a potem do leczenia. Nie wszystkie przypadki muszą być leczone w specjalistycznych klinikach. Większość jest leczona przez lekarzy kierujących na diagnostykę do naszego centrum. Lekarze pracujący w większych klinikach od dawna wiedzą, że „przejmowanie” pacjentów nikomu nie służy, ani dużym klinikom wykonującym specjalistyczną diagnostykę, ani pacjentom i ich właścicielom, ani lekarzom pierwszego kontaktu. Klient i pacjent gubią się gdzieś podczas leczenia, lekarz prowadzący traci zaufanie do kliniki referencyjnej, a klinika referencyjna traci potencjalnych pacjentów.

_MG_8489Rynek sam poradzi sobie z tym wszystkim?

A.G.: Segmentacja rynku powoli staje się faktem. Są i będą lekarze wykonujący podstawowe procedury. Kliniki referencyjne będą zaś zajmowały się rzeczami „dużymi”. Nie będą wykonywać szczepień czy nawet sterylizacji suk i kastracji kotów. Czas lekarza specjalisty będzie na tyle drogi, że ta kastracja musiałaby kosztować kilka razy więcej niż u „zwykłego” lekarza. A na to rynek nie pozwoli. Sytuacja zmieni się o tyle, że pacjent nie będzie przypisany tylko do jednego lekarza. W jednym gabinecie będzie robił szczepienie, w innym leczył oczy, w jeszcze innym stawy. I to jest, moim zdaniem, nowoczesne podejście do weterynarii. Dlatego nie przywiązujemy się do pacjentów, którzy do nas przychodzą. Wiemy, że są rzeczy, które ktoś zrobi lepiej od nas, dlatego właściciel powinien mieć możliwość wyboru drogi i formy leczenia, którą nakreśla lekarz prowadzący. Jeżeli u podstaw naszego działanie będzie leżało dobro pacjenta, nakierowanie na najlepszy efekt finalny, to wszyscy będą usatysfakcjonowani.

Co miałoby być wyznacznikiem, która lecznica jest referencyjną, a która nie?

A.G.: Bardzo przydałyby się konkretne regulacje prawne. Im szybciej je wprowadzimy, tym lepiej. Nie może być tak, że ktoś powie o sobie „my jesteśmy referencyjni”. Powinniśmy wypracować, a następnie wdrożyć pewne standardy postępowania, które umożliwią weryfikowanie i powtarzalność procedur. Powinno to być powiązane z wiedzą i umiejętnościami lekarzy pracujących w danej lecznicy czy klinice, jej wyposażeniem i dostępnością świadczonych usług. Nie powinniśmy dopuszczać do takiej sytuacji, w której lekarz zaraz po studiach kupi sobie USG i otworzy specjalistyczny gabinet weterynaryjny. Muszą istnieć procedury. Bez tego się nie obejdziemy.

K.K.: Proszę wyobrazić sobie lekarza, który ma podstawową wiedzę w jakiejś dziedzinie. Przychodzi do niego bardzo trudny, niestandardowy przypadek. Lekarz prowadzi wtedy wewnętrzną walkę. Czy podjąć się wyzwania i uczyć na własnych błędach, kosztem właściciela i zwierzaka, czy odesłać go gdzieś, gdzie wszystko zrobione będzie prawidłowo? W tym miejscu znaczenia nabiera słowo „gdzieś”. Jaką ten lekarz ma pewność, że odeśle pacjenta do właściwej kliniki, do właściwego specjalisty? To duży problem psychologiczny. Wielu ludzi waha się w takich momentach. Gdyby istniała sieć klinik referencyjnych, to sprawa byłaby załatwiona. Odsyła przypadek do placówki referencyjnej. Ma czyste sumienie i zyskuje wdzięcznego klienta. W medycynie sprawa jest prostsza. Pacjent z konkretnymi objawami jest kierowany do konkretnego specjalisty, mamy rozpoznanie. W weterynarii cały czas poruszamy się po omacku.

A.G.: Ogólnie kwestia standardów w weterynarii to rzecz kluczowa, która nie jest dobrze uregulowana. Można samodzielnie prowadzić mały gabinet i świadczyć wysokiej jakości usługi specjalistyczne, a można też pracować w dużej, dobrze wyposażonej klinice, gdzie lekarze ze sobą nie rozmawiają, nie mają ustalonych procedur postępowania, nie umieją odpowiednio zinterpretować badań wykonanych na specjalistycznym sprzęcie i dlatego leczą znacznie gorzej. Tę kwestię miał rozwiązać podział na gabinety, przychodnie, lecznice i kliniki. Oprócz podziału na mniejsze i większe jednostki, nie ma jednak żadnych kryteriów, które pozwoliłyby określić poziom i jakość usług.

Skąd pomysł, aby samemu iść drogą centrum diagnostycznego, referencyjności?

K.K.: Naszą główną specjalizacją od zawsze był rozród psów i kotów. Mamy bardzo wielu klientów, którzy przyjeżdżają do nas właśnie w tym konkretnym celu, czyli prowadzenia ciąży, leczenia niepłodności, rozwiązywania porodów itd. I w tym kontekście zauważyliśmy, że ktoś, chcąc skorzystać z naszych usług, przejeżdżał dziesiątki kilometrów. Inne zabiegi, szczepienia, wykonywał u siebie na miejscu. To nam dało do myślenia. Zrozumieliśmy, że właściciele oczekują pogłębionej specjalistycznej usługi, za którą są w stanie odpowiednio zapłacić. Dlatego podjęliśmy działania w kilku kierunkach specjalistycznych – przede wszystkim zaplecze diagnostyczne, bo jak ustaliliśmy to podstawa wszystkiego, dalej rozród i położnictwo, okulistyka weterynaryjna, neurologia weterynaryjna oraz bardzo ważny punkt, czyli współpraca z innymi lekarzami.

Kilka lat temu rynek weterynaryjny przestał być taki, jakim był wcześniej. Trzeba było znaleźć coś, co pozwoli wyróżnić się na tle konkurencji. Zadaliśmy sobie pytanie – co ma sprawić, że klient wybierze naszą placówkę spośród kilkudziesięciu podobnych. Nie mówię tutaj o byciu lepszym, o wartościowaniu, a tylko o pokazaniu, że można coś zrobić inaczej. Motorem napędowym była konkurencja, trzeba ją nosić na rękach, bo to ona jest najlepszą motywacją do dalszej pracy.

A.G.: Wiemy też, że nasze działania spowodowały pozytywną odpowiedź wśród kolegów po fachu działających na terenie Łodzi. Oni też podnieśli swoje możliwości i kwalifikacje. Jakieś cztery lata temu jako pierwsi kupiliśmy ultrasonograf z dopplerem. Po półtorej roku kolejne lecznice zaczęły kupować podobny sprzęt. To nas bardzo motywuje, pomaga dalej się rozwijać.

K.K.: Konkurencja jest też najlepszym papierkiem lakmusowym. Mając punkt odniesienia, możemy stwierdzić, czy to, co robimy, jest dobre, czy nie.

Kupiliście między innymi tomograf. Jak przygotowywaliście się do takiej inwestycji?

A.G.: Trwało to około 2 lata, zanim wybraliśmy tomograf, zanim sfinalizowaliśmy jego zakup. Przygotowywaliśmy się do tego dość długo. Specjalizacje, zarówno moja, jak i mojego wspólnika, właśnie po to zostały zrobione, aby nie utopić się, wchodząc na głęboką wodę. Najpierw nauczyliśmy się pływać.

K.K.: Adam zrobił specjalizację radiologiczną, czyli z technik obrazowych. Ja zaś zająłem się neurologią. Badanie tomograficzne ma w zdecydowanej większości zastosowanie w schorzeniach głowy i kręgosłupa. Stąd poznanie tajników neurologii stało się rzeczą kluczową. Nie sztuką jest mieć tomograf, trzeba jeszcze wiedzieć, co chcemy zeskanować i dobrać odpowiednie badanie do konkretnego pacjenta. Najpierw więc nauczyliśmy się, jak używać tomografu, dopiero potem w niego inwestowaliśmy. Dzięki temu użytkujemy go zgodnie ze sztuką. Sprzęt sam nie leczy, nie diagnozuje. Jeśli jego zakup nie jest poparty wiedzą i jakąś ideą, to nie ma to sensu.

_MG_8544Jacy pacjenci najczęściej korzystają z tomografu?

A.G.: Jeśli chodzi o grupę gatunkową, to oczywiście psy i koty. Na początku byli to głównie nasi pacjenci. W tej chwili mniej więcej po równo rozkłada się udział naszych pacjentów oraz tych przesłanych do nas przez kolegów lekarzy. Bardzo nas to cieszy, bo to znaczy, że doceniana jest oferowana przez nas jakość obrazowania i opisów.

Jeśli chodzi o jednostki chorobowe, to trzeba pamiętać, że tomograf nie nadaje się do wszystkiego. Dużo gorzej i mniej dokładnie obrazuje tkanki miękkie, natomiast jest doskonałym narzędziem do diagnozowania układu kostno-
-szkieletowego czy płuc. Głównie są to schodzenia ortopedyczne, neurologiczne, dotyczące głowy, ośrodkowego układu nerwowego, ucha zewnętrznego, nosa czy zębów.

Wspominali panowie, że przeżywamy boom diagnostyczny. Co będzie następne?

A.G.: Daleko idąca specjalizacja. Rynek to wcześniej czy później wymusi, a my od tego nie uciekniemy. W diagnostyce są zaś dwa kierunki, które będą się dynamicznie rozwijać. Po pierwsze, ultrasonografia. To ta technika, która pozwala nam coraz więcej zbadać, coraz więcej zobaczyć, przy jednoczesnym bezpieczeństwie wykonywanego badania. Dostępne są coraz lepsze ultrasonografy. Coś, co kilka lat temu kosztowało 200 tysięcy złotych, teraz kosztuje 70 tysięcy. Ci, którzy kilka lat temu kupowali aparaty z dopplerem, dzisiaj wymieniają sprzęt na lepszy.

Jeszcze 3-4 lata temu diagnostyka obrazowa schorzeń nadnerczy, tarczycy, trzustki czy jajnika była trudna. Dziś wielu lekarzy potrafi dobrze zdiagnozować schorzenia tych trudnodostępnych w obrazowaniu i ocenie narządów.

Drugi kierunek to badanie rezonansem magnetycznym. W przeciwieństwie do tomografu daje on dużo większe możliwości diagnostyczne, szczególnie jeśli chodzi o tkanki miękkie. Szczegółowa diagnostyka mózgu czy rdzenia kręgowego jest trudna do wykonania w inny sposób.

K.K.: Z rezonansem jest podobna droga jak z USG. Kiedyś były ultrasonografy wybitnie podstawowe, coś tam na nich widzieliśmy, ale było to o wiele mniej, niż byśmy chcieli. Podobnie dzisiaj, rezonans magnetyczny dedykowany dla weterynarii to niskopolowe systemy otwarte, które mają bardzo wiele ograniczeń. Rynek jest jednak taki, że obecnie tylko na tego typu urządzenia nas stać. I to też niewielu z nas. Za jakiś czas wejdą do użytku wysokopolowe aparaty, dające bardzo duże możliwości diagnostyczne. Będą tańsze, bardziej dostępne, a badania będą lepszej jakości.

Rozwój w tym kierunku wymogą na nas też właściciele, którzy stawiają przed nami coraz większe wyzwania.

A.G.: Jest to związane ze wzrostem zamożności społeczeństwa, poziomem wiedzy i świadomości właścicieli zwierząt. Bez tego nie byłoby nacisku na nas i w efekcie chęci rozwoju.

Drogie urządzenia to drogie badania. Czy powinien funkcjonować „zwierzęcy NFZ”, żeby ludzi było na to stać?

A.G.: Myślę, że tutaj jest duże pole do działania dla firm ubezpieczeniowych. W Polsce ten temat dopiero zaczyna się rozwijać. Na razie jest to kwestia nie tylko dostępności ubezpieczeń, ale też ich ceny. Nie wiem, kiedy uda się nam osiągnąć zadowalający poziom rynku ubezpieczeń dla zwierząt, ale dla lekarzy będzie to znakomita pomoc w diagnostyce i leczeniu, ponieważ znacznie odciąży właścicieli finansowo.

W czasach poprzedniego systemu ubezpieczenia były powszechne i masowe, pozwalały na dobrą diagnostykę, dobre leczenie, zwłaszcza zwierząt gospodarczych.

K.K.: Prawda jest taka, że w polskiej weterynarii jest strasznie mało pieniędzy. W porównaniu z innymi, wysokospecjalistycznymi usługami wolnych zawodów nasze usługi są wyjątkowo tanie. Nawet w porównaniu z mechanikami samochodowymi czy budowlańcami. Także w zestawieniu z cenami na zachodzie Europy, mimo że korzystamy z tej samej wiedzy, której zdobycie wiele kosztuje, i z tego samego, drogiego sprzętu czy leków. Tak ustawiliśmy się na rynku, że nasze usługi są na pewnym poziomie, do którego wszyscy się przyzwyczaili. Od tego poziomu trudno będzie się teraz odbić. W tym momencie jest to bariera nie do przeskoczenia. Jedyną możliwością dopływu nowej gotówki są właśnie powszechne i masowe ubezpieczenia. Jeżeli tego nie wykorzystamy, będziemy się kręcić wokół własnego ogona. Dobijemy do pewnego poziomu i nie będziemy go w stanie przeskoczyć ze względu na brak możliwości finansowania rozwoju.

Ubezpieczenia mają nieprawdopodobnie uzdrawiający wpływ na rynek. Firmy będą współpracowały tylko z najlepszymi lekarzami, którym będzie można powierzyć pacjentów i wypłacić stosowane odszkodowanie. Jednocześnie klienci będą wybierać tylko lekarzy współpracujących z ubezpieczycielami. To wymusi poprawę jakości usług. Przy dobrze prowadzonej dokumentacji medycznej nie będzie można leczyć na podstawie swojego widzimisię i starych metod. Trzeba będzie dobrze wykonywać swoją robotę, bo inaczej ubezpieczyciel nie wypłaci pieniędzy.

Druga sprawa jest też ciekawa. Jeżeli pacjent będzie się masowo ubezpieczał, będzie miał bezpieczeństwo finansowe. Nie będzie miał w tyle głowy dylematu, czy zapłacić za leczenie psa, czy za remont samochodu albo przedszkole dziecka. Zyskają na tym wszyscy.

A.G.: Kluczowa jest masowość. Przy obecnym stanie, gdzie liczba ubezpieczonych zwierząt jest znikoma, wszyscy tracą.

_MG_8522Czy przy tym rozwoju technologicznym trzeba przeorganizować sposób uzyskiwania tytułów specjalisty?

A.G.: Uważam, że specjalizacje w naszym zawodzie straciły swój prestiż. Większość z nas zajmuje się dziś poszczególnymi gatunkami. Powinniśmy mieć możliwość odbycia specjalizacji II i III stopnia. Jesteśmy specjalistami radiologami, specjalistami od psów i kotów i tak dalej, ale to są szerokie dziedziny. Jeżeli ktoś chce kształcić się dalej w jakimś kierunku, powinien mieć taką możliwość. Wydaje mi się, że taka jest teraz potrzeba wśród lekarzy praktyków mających już tytuł specjalisty.

Obecnie mamy duże grono specjalistów, z ich liczbą nie idzie jednak w parze większa wiedza i świadomość naszej weterynaryjnej społeczności. Najprawdopodobniej powinniśmy przeorganizować studia podyplomowe, pokazać nowe drogi rozwoju dla lekarzy.

K.K.: To prawda, jednak nie jest to wina kształcących, tylko samej organizacji. Bo co to jest „specjalista chorób psów i kotów”? To jakiś twór bardziej życzeniowy niż prawdziwy. Nasze studia specjalizacyjne oderwane są od tego, co jest normą w Europie Zachodniej. Tam nie wystarczy zdobyć wiedzę, trzeba się wykazać pewną praktyką. Trzeba mieć np. sto przypadków z konkretnej dziedziny, omówić ich prowadzenie i skonfrontować to z opiniami specjalistów.

Kształcenie lekarzy trzeba też przeorganizować w kierunku bardzo intensywnej praktyki. Najbardziej denerwowało mnie na studiach to, że musiałem uczyć się listy chorób. Życie tak nie wygląda. W praktyce do lekarza przychodzi objaw, a nie choroba. My pracujemy od innej strony. Kiedy przychodzi do nas zwierzak, to muszę go zważyć, zbadać, zastanowić się, co mu dolega. Kiedy zajrzę mu w oczy, to na siatkówce nie będzie napisana nazwa choroby. To tak nie działa. Wracając do sprzętu, wielu młodym ludziom imponuje drogi sprzęt w lecznicy. A to jest rzecz drugorzędna. Najpierw trzeba dobrze zbadać pacjenta. Trzeba mieć w rękach i w głowie odpowiednią wiedzę, doświadczenie. Dopiero na tej podstawie możemy robić diagnostykę. Jest to rzecz niezmiernie niedoceniana i zaniedbywana. Wszak mówi się, że zanim zaczniemy wspinać się po drabinie, powinniśmy upewnić się, że jest ona przystawiona do właściwej ściany.

Które kierunki w diagnostyce i w rozrodzie pasjonują Was teraz najbardziej.

K.K.: W tej chwili w rozrodzie idziemy w trzech kierunkach. Po pierwsze, diagnostyka. Jeśli chodzi o obrazowanie, to z chwilą pojawienia się nowych możliwości ultrasonograficznych jesteśmy w stanie więcej powiedzieć o fizjologii i patologii rozrodu. Ważne są też badania hormonalne. Dzięki, temu że mamy własny sprzęt do oznaczeń hormonalnych, możemy monitorować cykl płciowy na każdym jego etapie. Po drugie, biotechnologia rozrodu, szczególnie konserwowanie nasienia i sztuczna inseminacja. Po trzecie, udoskonalanie tego, co robimy od zawsze. Przede wszystkim minimalizacja inwazyjności cesarskiego cięcia tak, aby zabieg stał się bezpieczniejszy dla zdrowia szczeniąt i matki. Inna pasja to neurologia, która przez wielu jest uważana za najtrudniejszą dziedzinę weterynarii i stawia bardzo dużo wyzwań przed lekarzem weterynarii.

A.G.: Pasja jest jedna. Monitorowanie przebiegu ciąży. Diagnostyka okresu okołoowulacyjnego. Dysponujemy takimi aparatami USG, które pozwalają na bardzo dobrą diagnostykę okresu owulacji i przebiegu ciąży. Uważało się do tej pory, że ciążę możemy obserwować powyżej 20 dnia. Najczęściej widzieliśmy ampułę, dwie, trzy i na tym się kończyło. W tej chwili jesteśmy w stanie obrazować nie tylko sam płód i jego rozwój fizyczny, ale także przepływy w tym płodzie. W medycynie ludzkiej powiedzmy od połowy lat 80. zaczęto zajmować się tym tematem. Na początku lat 90. została stworzona pełna systematyka i procedury badań związanych z przepływami w trakcie ciąży. W weterynarii teraz jesteśmy w trakcie tworzenia takich procedur. To pozwala nam powiedzieć dużo o kondycji jednostki matczyno-płodowej, o żywotności miotu, który znajduje się jeszcze w macicy, i wyłapać zmiany rozwojowe. To bardzo ważne. Często mamy do czynienia z sukami, które dają pewne powtarzające się wady. Już na poziomie płodów jesteśmy w stanie je wyłapywać i monitorować.

Ciekawe jest to, jak bardzo tymi sprawami zainteresowani są właściciele. Kiedy zaproponuje się im coś nowego, bardzo chętnie w tym uczestniczą. Uruchomiliśmy program ciążowy, gdzie suczki i kotki muszą przychodzić co tydzień na badanie. Zaczynamy już od momentu krycia, czyli jest to diagnostyka okresu owulacyjnego. Potem badania USG od 15 dnia ciąży. Liczba zwierząt biorących udział w programie zmienia się, bo ciąża trwa tylko
2 miesiące. W tej chwili mamy ponad 20 pacjentów. Poważni hodowcy, czyli ludzie, którzy kochają zwierzęta i próbują je rozmnażać, naprawdę wywierają na nas presję, żeby badać i pokazywać im, jak płód zmienia się w łonie matki. Dzięki temu wyłapujemy nieprawidłowości, które jeszcze nie powodują obumarcia, ale które stwarzają taką możliwość. Częsty monitoring ciąży pozwala szybko reagować na pojawiające się patologie. Obserwowane zmiany w przepływach naczyniowych mówią nam najczęściej o zaburzeniach w utlenieniu, dostarczaniu substancji odżywczych przez łożysko, złym jego funkcjonowaniu czy problemach zdrowotnych suki. Dzięki temu możemy odpowiednio wcześnie reagować na niepokojące zmiany i niwelować niekorzystne następstwa tego procesu.

To bardzo fascynująca dziedzina medycyny weterynaryjnej. I prawdziwy temat rzeka.

Fotografie: Olga Dudek

Nasi klienci