Dodano: 04.02.2018, Kategorie: Rozmowy, Weterynarz za granicą
Na praktyki do Afryki
Rozmowa z Katarzyną Kołodziejczyk, inicjatorką projektu „Na Praktyki do Afryki”, twórczynią bloga www.vetaway.wordpress.com, wolontariuszką w rezerwacie Shamwari w RPA i Okonjima Lodge w Namibii, autorką spotkań ze studentami podczas, których dzieli się swoimi wrażeniami z wypraw do Afryki, współpracującą z Kliniką Multiwet – Centrum Leczenia Małych Zwierząt w Warszawie.
Jest Pani niezwykle aktywną osobą. Właściwie nie ma mediów, które nie informowałyby o Pani wyprawach. Udziela Pani wywiadów, prowadzi bloga, prelekcje dla studentów i dzieci, organizuje trzecią wyprawę do Afryki. Skąd w tak drobnej osóbce tyle zapału i jak udaje się to wszystko pogodzić?
Jak do tej pory musiałam to godzić z obowiązkami uczelnianymi, ponieważ jestem świeżo upieczoną absolwentką Wydziału Medycyny Weterynaryjnej SGGW w Warszawie. Do Afryki jeździłam w czasie wolnym, czyli w wakacje. Przygotowania do wypraw i jak się później okazało liczne wykłady, spotkania oraz wywiady rzeczywiście zaczęły pochłaniać coraz więcej czasu. Bardzo często musiałam wykorzystywać nieobecności na zajęciach po ty by gdzieś zdążyć, ale dla mnie to coś normalnego, bo od najmłodszych lat prosto po szkole jechałam na: basen, zajęcia w szkole muzycznej i jazdę konną. Bycie w ciągłym pośpiechu nie jest mi, więc obce, wymaga jedynie dobrej organizacji. Skąd we mnie tyle zapału? Nie potrafię usiedzieć w miejscu. Zawsze zgłaszałam się do organizacji różnych przedsięwzięć i imprez. Jestem osobą bardzo towarzyską i uwielbiam przebywać z ludźmi. Zawsze wymagam od siebie dużo i choć czasem jest to męczące, to jak widać przynosi pozytywne efekty.
Jak zaczęła się Pani przygoda z weterynarią?
Wszystko zaczęło się od miłości do zwierząt. Wakacje zawsze spędzałam na wsi bawiąc się z małymi prosiaczkami, cielakami, nadając imiona wszystkim zwierzętom w gospodarstwie, nawet kurom. Starsza siostra, którą zawsze chciałam naśladować, zaraziła mnie miłością do koni i jazdy konnej, a w domu zawsze mieliśmy zwierzęta. Początkowo były to wyłącznie psy, ale ostatecznie przez nasze mieszkanie przewinęły się również: żółwie, rybki, gwarek, królik i koń, którego mam do tej pory. Jeżeli chodzi o zainteresowanie medycyną, to wyniosłam je z domu. Moja mama jest anestezjologiem dziecięcym, tata farmaceutą, siostra onkologiem dziecięcym, a jej mąż gastroenterologiem. Rozmawianie o ciekawych przypadkach i najróżniejszych zabiegach podczas rodzinnych obiadów stanowiło dla mnie codzienność. Zabawne, bo nawet zapach szpitala kojarzy mi się z dzieciństwem, z zapachem mamy po powrocie z pracy.
Ta miłość do zwierząt i rodzinne zamiłowanie do medycyny stworzyły idealną mieszankę. Już w przedszkolu zarzekałam się, że w przyszłości będę leczyć zwierzęta. Zaczęło się od przynoszenia do domu motyli i ślimaków, które za wszelką cenę próbowałam leczyć, aby następnie wypuścić je uzdrowione na wolność, a potem także pająków i innych owadów, których zabraniałam rodzinie pozbywać się przy pomocy klapka. Nikomu bym tego nie wybaczyła.
Skąd zamiłowanie do dzikich zwierząt?
Tak jak wspomniałam wcześniej, miłość do zwierząt była od zawsze. Jeżeli chodzi o dzikie zwierzęta, to odpowiedź jest chyba dość łatwa: „Król Lew”! Ukochana bajka, którą podobno potrafiłam obejrzeć pięć razy dziennie. Następnie zaczęłam namiętnie oglądać wszystkie programy przyrodnicze, ukazujące piękno natury z całego świata. Mając do wyboru kreskówkę lub dokument o sawannie, bez zastanowienia wybierałam to drugie. Uwielbiałam też przeglądać atlasy i książki ucząc się na pamięć nazw nawet najbardziej egzotycznych zwierząt. Właściwie z innymi rozmawiałam tylko na temat zwierząt. Teraz myślę, że mogli mieć mnie trochę dość (śmiech).
Jak trafiła Pani na praktyki do rezerwatu Shamwari w RPA, a potem do Okonjima Lodge w Namibii?
Rozpoczynając studia na Wydziale Medycyny Weterynaryjnej w SGGW w Warszawie, uparcie twierdziłam, że będę zajmować się dzikimi, afrykańskimi zwierzętami. Denerwowałam się, gdy inni mówili, że tak mi się tylko wydaje i że nie uda mi się tego osiągnąć. Oczywiście szybko wpadłam w wir egzaminów i nauki porzucając dziecięce marzenia. Myślałam: „Czas zejść na ziemię”, „Trzeba jakoś zarobić na życie, założyć rodzinę itp.”. Pewnego dnia, przygotowywałam obiad i postanowiłam włączyć jeden z ulubionych kanałów przyrodniczych. Tak się złożyło, że leciał tam program o rezerwacie Shamwari w RPA i studentach weterynarii, którzy właśnie tam spełniają marzenia o leczeniu dzikich zwierząt. Przez głowę przemknęła mi myśl – „A może by jednak spróbować?”. Od razu pobiegłam do pokoju, znalazłam odpowiedni adres mailowy i wysłałam zapytanie o kurs dla studentów. Nie musiałam długo czekać na odpowiedź. Już następnego dnia otrzymałam wiadomość zwrotną z zaproszeniem do wzięcia udziału w szkoleniu z informacją o kosztach. Po skonsultowaniu wszystkiego z rodziną podjęłam decyzję – „jadę do Afryki!”. Po wielu miesiącach przygotowań, w lipcu 2016 roku poleciałam do RPA. Przez pierwsze dwa tygodnie byłam jedną z dziesięciu uczestników kursu prowadzonego przez miejscowego lekarza weterynarii, kolejne dwa tygodnie byłam wolontariuszką. Zaprzyjaźniłam się z pracownikami Shamwari i rok później wróciłam tam, aby przez miesiąc pracować jako asystentka głównego lekarza. Zanim jednak wróciłam do ukochanego rezerwatu, spędziłam tydzień w Namibii, w siedzibie fundacji Africat. Pojechałam tam dzięki Marysi Geremek, lekarce weterynarii, która już po raz kolejny miała do czynienia z afrykańskimi zwierzętami. Pomagałyśmy tam w corocznym badaniu drapieżników takich jak: gepardy, lwy, lamparty i hieny.
Dlaczego wybrała Pani akurat ten kontynent, a nie np. Azję?
Sama nie wiem, ale to chyba wszystko wina wspomnianego już wcześniej „Króla Lwa”. Ponadto mój tata często podróżował do Afryki w sprawach służbowych, więc nasz dom zawsze był pełen afrykańskich pamiątek, takich jak: figurki zwierząt i przedstawiających je obrazów. Zapomniałabym o jeszcze jednym czynniku. Kiedy miałam 8 lat, w kinach ukazała się nowa ekranizacja powieści „W pustyni i w puszczy”. Podobnie jak w przypadku „Króla Lwa” pokochałam także ten film obiecując sobie, że kiedyś pojadę do Afryki.
Jaka jest ta ukochana przez Panią Afryka?
Ta „moja” Afryka, to głównie zwierzęta. Podczas każdego pobytu doświadczam piękna afrykańskiego kontynentu i zachwycam się mieszkającymi tam zwierzętami. Każdego dnia poznaję też problemy zagrażające przetrwaniu coraz większej ilości gatunków. Ilość zabijanych przez kłusowników słoni (100 dziennie!) i nosorożców (ponad 1.500 rocznie!), pseudohowle lwów, które rozmnażane są wyłącznie ku uciesze turystów. O tych zagadnieniach wspominam bardzo często podczas wykładów zachęcając słuchaczy do rozważnego podróżowania i zwracania uwagi na wszelkie atrakcje wykorzystujące zwierzęta lub produkty z nich pochodzące. Podkreślić muszę również, że będąc tam jestem przez cały czas w rezerwacie lub w pobliskich, ubogich wioskach. Tylko czasami uda mi się gdzieś wyrwać na weekend. Marzę, więc o podróży, podczas której mogłabym odwiedzić więcej krajów, poznając lokalne zwyczaje i tradycyjne smaki. Mam nadzieję, że w niedługiej przyszłości uda mi się to marzenie zrealizować.
Jakie trzeba posiadać predyspozycje, aby zajmować się dzikimi zwierzętami?
Hmm…Tak na logikę powinnam odpowiedzieć, że odwagę. W końcu to dzikie i niebezpieczne zwierzęta. Oczywiście, jest to istotna cecha, ale jest też wiele innych, które w moim odczuciu są ważniejsze. Po pierwsze, cierpliwość. W lecznicy małych zwierząt, pacjent przychodzi do nas przyprowadzony na smyczy lub w kontenerku. W buszu zaś, musimy znieczulić zwierzę, by móc się do niego bezpiecznie zbliżyć. Zanim jednak je znieczulimy, musimy najpierw je znaleźć. Podczas mojego pierwszego pobytu, wszyscy szukali słonia Peter’a, któremu trzeba było podać hormony. Słoń, to przecież wielkie zwierzę, ale na powierzchni 27 tys. ha, to jak szukanie igły w stogu siana. Wpadliśmy na Peter’a całkiem przypadkiem, kiedy poszukiwaliśmy stada lwów. Kolejna, niezwykle istotna cecha, to pomysłowość i umiejętność improwizowania w trudnych warunkach. Bardzo często, gdy już jesteśmy przy zwierzęciu, to okazuje się że wymaga ono specjalistycznego zabiegu. W takich sytuacjach lekarz musi wykazać się wyobraźnią, mając na uwadze dobro zwierzęcia. Pamiętajmy, że pacjenci są dzicy i zakładanie specjalistycznych opatrunków lub podawanie leków w krótkim odstępie czasu jest niemożliwe. Myślę, że mogłabym jeszcze długo wymieniać, ale wspomnę jeszcze o pokorze. Ta cecha jest ważna w każdym zawodzie związanym z medycyną, ale myślę że w buszu nabiera większej rangi, ponieważ trzeba wiedzieć kiedy odpuścić i pozwolić naturze działać.
Jak na pomysł wyjazdu do Afryki zareagowała Pani rodzina?
Rodzina zawsze bardzo mnie wspierała i bez niej niczego bym nie osiągnęła. Nie mówię tu jednak wyłącznie o wsparciu finansowym, które oczywiście było niezbędne. Zawsze mogłam liczyć na ich dobre słowo i pomoc w organizacji. To dzięki rodzinie i przyjaciołom jestem szczęśliwa, i spełniam marzenia.
Jak wyglądała organizacja wyjazdu?
Przede wszystkim musiałam znaleźć fundusze. Przed pierwszym wyjazdem zakupiłam dużo ubrań i sprzętu m.in.: odpowiedni plecak, buty, obiektyw, kamerę sportową (dzięki której mogłam uchwycić swoje, afrykańskie przygody, a potem dzielić się nimi z innymi). Oczywiście do tego dochodził zakup biletów lotniczych. Na dwa miesiące przed pierwszym wyjazdem rozpoczęłam też serię niezbędnych szczepień (przeciwko: wściekliźnie, tyfusowi, żółtaczce pokarmowej, tężcowi). Ponadto koniecznie muszę wspomnieć, że wyprawa rozpoczynała się jeszcze przed sesją egzaminacyjną dlatego musiałam podejść do egzaminów indywidualnie we wcześniejszym terminie. Na szczęście mogłam liczyć na przychylność wydziału. Z kolei przed drugą wyprawą dodatkowo zaopatrzyłam się w polskie pamiątki.
Skąd pozyskała Pani fundusze na wyjazd? Czy są jakieś organizacje od których można uzyskać wsparcie?
Fundusze pozyskiwałam na różne sposoby. Po pierwsze wsparła mnie rodzina i przyjaciele. Po drugie wydział i stypendium rektora udzielane najlepszym studentom. Na drugą wyprawę otrzymałam również dofinansowanie od Warszawskiej Izby Lekarsko-Weterynaryjnej. Niestety to wciąż było niewystarczające, bo koszty takiej przygody są ogromne. Postanowiłam, więc rozpocząć zbiórkę na portalu crowdfunding’owym, gdzie każdy mógł wesprzeć moją inicjatywę wpłacając dowolną kwotę. Każdy darczyńca w ramach podziękowania otrzymał afrykański upominek. Dla niektórych była to pocztówka, dla innych breloczek, a dla jeszcze innych kalendarz ze zdjęciami mojego autorstwa.
Co zaskoczyło Panią na miejscu?
Tak naprawdę wszystko, ale poza zwierzętami chyba najbardziej zaskoczyli mnie ludzie. Wszyscy byli niesamowicie mili, pomocni i otwarci. Nigdy nie stałam z boku, zawsze byłam pełnoprawnym członkiem zespołu. Żeby odwdzięczyć się za gościnę przygotowałam w Shamwari „Polski Wieczór”. Dwa dni spędzone w kuchni zaowocowały stołem pełnym polskich smakołyków takich jak: rosół, sałatka jarzynowa, kopytka, bitki, szarlotka oraz stosowne trunki. Do tego w tle muzyka Fryderyka Chopina oraz w przerwie przygotowana przeze mnie prezentacja o naszym kraju. To był cudowny wieczór! Najważniejsze jednak, że przyjaźnie zawarte podczas wyprawy przetrwały. Pod koniec 2017 roku odwiedziła mnie nawet vet nurse Megan. Nigdy nie pomyślałabym, że zaprzyjaźnię się z dziewczyną z RPA i że będę gościć ją w Polsce.
Jak Polka z zupełnie innej strefy klimatycznej radziła sobie podczas wykonywania zawodowych obowiązków przy tak wysokich temperaturach?
Wszyscy znajomi byli zdziwieni, gdy opublikowałam zdjęcie ze słoniem, na którym ubrana byłam w: kurtkę, szalik, czapkę i rękawiczki. Mówili – „Przecież miałaś być w Afryce! Tam są upały!”. Owszem są, ale w lecie. Jako, że zarówno RPA jak i Namibia są na drugiej półkuli, to pory roku są odwrócone względem Europy. I tak, wylatując z Polski w lipcu żegnały mnie upały dochodzące nawet do 35 stopni, a podczas lądowania o 7 rano w Johannesburgu pierwsze co przykuło moją uwagę to szron pokrywający trawę na lotnisku. W ciągu dnia temperatury osiągały nawet 27 stopni, jednak wieczory, poranki i noce były bardzo mroźne. Niestety budynki nie są tam zbyt dobrze izolowane, dlatego spałam pod dwiema kołdrami z włączoną przez całą noc farelką (śmiech).
Czym praca w rezerwacie w RPA różniła się od tej w Namibii?
W RPA w rezerwacie przez miesiąc miałam do czynienia z różnymi gatunkami i przypadkami. Część zabiegów była zaplanowana, jednak w dużej mierze rzeczy do zrobienia wychodziły na bieżąco. W Namibii zaś, uczestniczyłam w dorocznym, weterynaryjnym przeglądzie dużych kotów, będących pod opieką fundacji Africat. Razem z Marysią Geremek oraz zespołem znakomitych lekarzy i pracowników fundacji przebadaliśmy: 23 gepardy, 4 lamparty, 2 lwy i jedną hienę brunatną. Od każdego zwierzęcia pobraliśmy próbki krwi i moczu, wykonaliśmy USG jamy brzusznej, gastroskopię z pobraniem wycinków, a w razie potrzeby jeden z lekarzy przeprowadzał zabiegi stomatologiczne. Dodatkowo każdy kot został zaszczepiony. Nigdy nie sądziłam, że będę miała możliwość zaintubowania geparda, cewnikowania lamparta czy asystowania podczas bardziej inwazyjnych zabiegów. To, co łączy oba te miejsca, oczywiście poza zwierzętami, to wspaniali ludzie, którzy chcą dzielić się swoją wiedzą. Tam nie ma głupich pytań, wszyscy są równi i z taką samą pasją walczą o zagrożone, afrykańskie gatunki zwierząt.
Jaki przypadek był dla Pani najtrudniejszy, najbardziej zaskakujący?
Nie wiem czy można to nazwać przypadkiem, ale na pewno niezwykle zaskakującą sytuacją. Zaraz po przyjeździe do rezerwatu Shamwari w ubiegłym roku dowiedziałam się, że jednym z moich głównych obowiązków przez najbliższy miesiąc będzie opieka nad 4-ro miesięczną słoniczką. Amara, bo tak miała na imię nasza sierotka, została znaleziona sama w buszu kilka tygodni wcześniej. Pierwsze zadanie jakie otrzymałam, to założenie wenflonu do żyły po przyśrodkowej stronie ucha. Niestety mała zmagała się z poważnymi biegunkami zagrażającymi jej życiu. Na szczęście udało się w końcu opracować odpowiednią dietę i przewód pokarmowy Amary zaczął prawidłowo pracować. Nie oznaczało to jednak mniejszej ilości obowiązków. Wręcz przeciwnie. Jako że słonie to zwierzęta stadne, młody osobnik wymaga bardzo dużo uwagi i towarzystwa. Na dodatek są to zwierzęta szalenie inteligentne. Amara wymagała opieki 24/h przez 7 dni w tygodniu. Oczywiście na zmianę zajmowało się nią 5 osób. Codziennie chodziłyśmy na długie spacery, zakończone tarzaniem w piasku. Musieliśmy również wykazać się wyobraźnią, wymyślając coraz to nowsze zabawy i zabawki, mające zaspokoić ciekawość słoniczki oraz pozwolić jej zdobyć umiejętności które w przyszłości pozwolą jej przetrwać na wolności. Niestety miałam również niemiłą przygodę. Co roku poświęcamy jeden dzień na wycieczkę do pobliskiego miasteczka, którego mieszkańcy mogą przyprowadzić swoje psy i koty. Każde zwierzę zostaje zaszczepione przeciwko wściekliźnie, odrobaczone, spryskane sprayem przeciwko ektopasożytom. Ponadto każdy właściciel otrzymuje kilogram karmy. Niestety często mamy do czynienia z osobnikami chorymi lub niechcianymi. Poddajemy je wtedy eutanazji, to najbardziej humanitarne wyjście. Podczas usypiania niechcianych, agresywnych szczeniąt nagle zza budynku wyskoczyła ich matka i zaatakowała mnie, wbijając zęby w moje udo i rękę. Na szczęście nic wielkiego się nie stało, ale blizny pozostaną na zawsze.
Czy mogłaby Pani przybliżyć wszystkim, którzy nie mieli okazji czytać Pani bloga postać doktora Johana?
Dr Johan Joubert, to lekarz weterynarii na stałe pracujący w rezerwacie Shamwari. Mało rezerwatów może poszczycić się ciągłą obecnością lekarza, zazwyczaj są oni pod telefonem, w razie potrzeby. O doktorze Johanie dowiedziałam się oglądając wcześniej wspomniany program o rezerwacie. Możliwość poznania go osobiście była ogromnym zaszczytem. Jest to niesamowicie mądry i pełen pasji człowiek, który całe życie poświęcił zwierzętom. Początkowo pracował ze zwierzętami gospodarskimi, następnie otworzył klinikę, gdzie zajmował się chirurgią. Ostatecznie postanowił zająć się dzikimi zwierzętami. Nie sądziłam, że uda nam się zaprzyjaźnić, ale jak się okazało oboje jesteśmy bardzo podobni i w dodatku spod znaku Koziorożca. Długo jednak namawiałam doktora na zgodę na mój przyjazd w 2017 roku. Pierwsze dwie prośby odrzucił, ale po kolejnym mailu, w którym napisałam, że po prostu przyjeżdżam i tyle, odpisał – „OK”. To dr Johan nadał mi ksywkę „Miss Poland”, której wszyscy w rezerwacie używali rozmawiając ze mną. Doktor Johan był również jednym z prelegentów podczas międzynarodowej konferencji organizowanej przez Koło Naukowe Medyków Weterynaryjnych, którego miałam zaszczyt być prezesem. Niestety nie mógł być z nami osobiście, dlatego nagrał wykład, po którym połączyliśmy się przez Skype’a i uczestnicy mogli zadawać mu pytania.
Skąd pomysł na projekt „Na praktyki do Afryki”?
W tym roku do Afryki razem ze mną pojedzie 9 studentek weterynarii z Polski. Pomysł pojawił się w mojej głowie, gdy po raz kolejny udzielałam odpowiedzi na pytania takie jak: „Jak zorganizować taki wyjazd?”, „Czy ja też mogę pojechać?”. Uznałam, że najłatwiej będzie pomóc zainteresowanym osobom zabierając je do RPA. Do organizacji tego przedsięwzięcia zachęcił mnie również projekt wcześniej wspomnianej Marysi Geremek, która pojechała do Namibii z grupą polskiej młodzieży.
Kto weźmie w nim udział?
Razem ze mną, do Shmawari poleci dziewięć dziewczyn. Osiem z nich to studentki weterynarii, a ostatnia, tak jak ja właśnie skończyła studia. Udało mi się zebrać grupę fantastycznych i pomysłowych dziewczyn. Wiem, że ten wyjazd będzie niesamowity i nie mogę się go doczekać!
Czy studentki, które wezmą udział w projekcie same się zgłosiły, czy musiały przejść jakąś selekcję?
Nie prowadziłam żadnej selekcji. Niestety okazało się, że przez koszty wyprawy, część zainteresowanych musiała zrezygnować lub zapisać się na przyszły rok.
Czy to znaczy, że są plany, aby projekt miał formułę cykliczną?
Przyznam, że początkowo zakładałam, że będzie to jeden wyjazd. Okazało się jednak, że zainteresowanie jest ogromne, a ilość zgłoszeń przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Wygląda, więc na to, że tegoroczna wyprawa rozpocznie cykl corocznych inwazji polskich studentów na RPA. Dostaję również wiele zapytań od osób niezwiązanych z weterynarią, dlatego planuję również organizację wyjazdów dla osób spoza branży. Będą one miały formę wolontariatu, podczas którego uczestnicy zajmą się monitorowaniem zwierząt, pracami na terenie rezerwatu oraz pomocą miejscowej ludności.
W jaki sposób można wspomóc projekt?
Obecnie intensywnie poszukuję firm, które mogłyby nas wesprzeć finansowo jak i zaopatrzyć w niezbędny sprzęt. Ponadto kilka dziewczyn, tak jak ja kiedyś, prowadzi zbiórki na portalach crowdfundigowych. Moja głowa jest pełna pomysłów i jestem pewna, że jeszcze wiele projektów przede mną dlatego obecnie poszukuję osób zainteresowanych długofalową współpracą. Mam bardzo wiele do zaoferowania.
Jakby Pani przekonała wszystkich, którzy marzą o praktykach w Afryce, ale nie mają tyle odwagi co Pani, aby nie rezygnowali ze swoich marzeń?
Nic nie przychodzi samo i trzeba walczyć o swoje marzenia. Mimo porażek, nie wolno się poddawać! Cały świat stoi otworem, trzeba tylko trochę zaryzykować, nie patrząc na to co mówią inni. Jak nie teraz to kiedy? (śmiech). Wszystkich zainteresowanych zapraszam oczywiście do kontaktu np. przez blog vetaway.wordpress.com. Chętnie odpowiem na pytania i pomogę w organizacji wyprawy. Zapraszam też do śledzenia mojego fanpage’a Vetaway, gdzie zamieszczam bieżące informacje o miejscach, w których można mnie spotkać. Póki co w marcu odwiedzę studentów w Olsztynie i Poznaniu. Przede mną również wykłady w szkołach.
Projekt Na praktyki do Afryki wspomóc można poprzez strony:
https://polakpomaga.pl/kampania/rpa-weterynaryjna-praktyka
Rozmawiała MałgorzataKaczor
Zdjęcia i filmy:
Katarzyna Kołodziejczyk