Dodano: 11.01.2018, Kategorie: Rozmowy
W okulistyce można się szybko zakochać
Rozmowa z lek. wet. Jackiem Garncarzem, okulistą i właścicielem Okulistycznej Przychodni Weterynaryjnej w Warszawie.
Jak duże jest dziś zapotrzebowanie na okulistykę w weterynarii?
Duże. Wynika to przede wszystkim ze świadomości właścicieli, którzy zaczynają zdawać sobie sprawę, że era lekarza orkiestry powoli odchodzi do lamusa i jeden lekarz nie jest w stanie ogarnąć całej wiedzy weterynaryjnej. Wiedzą, że istnieją specjalizacje i jeżeli spotykają się z problemem, np. okulistycznym, to szukają pomocy właśnie u specjalisty – okulisty.
Jest to jednak specyfika dużych miast. W małym mieście gabinety specjalistyczne mogą jeszcze nie mieć racji bytu. Lekarze z mniejszych ośrodków dokształcają się w danym kierunku, aby jak najwięcej wiedzieć i z okulistyki, dermatologii czy kardiologii, ale siłą rzeczy nadal pozostają lekarzami „od wszystkiego”. W dużych miastach, gdzie jest bardzo dużo lecznic „pierwszego kontaktu”, rynek wymusił poniekąd powstanie lecznic specjalistycznych.
W przypadku okulistyki duże znaczenie ma fakt, że właściciele bardzo często nadają swoim zwierzętom cechy ludzkie. Problemy zdrowotne pupili traktują tak samo jak swoje, a że dla nas wzrok jest zdecydowanie najważniejszym narządem zmysłów, stąd też właściciel zwierzęcia często później uda się do kardiologa z chorobą serca pupila, niż z chorobą oczu do okulisty.
Kiedy Pan zaczynał, wyglądało to podobnie?
Patrząc z perspektywy czasu, myślę że tak. Po studiach przez siedem lat pracowałem jako asystent w Katedrze Chirurgii Małych Zwierząt Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Potem, po ukończeniu stażu z okulistyki weterynaryjnej w Royal Veterinary College University of London u profesora Petera Bedforda, postanowiłem swoje dalsze życie zawodowe poświęcić wyłącznie okulistyce.
Decyzję o otwarciu gabinetu okulistycznego podjąłem w 1998 r. i była to, jak na ówczesne czasy, decyzja bardzo odważna. Wielu kolegów mówiło mi, że to się nie uda, że jest za wcześnie. Ja jednak uparłem się.
Nie ukrywam, że po otwarciu gabinetu nie spałem po nocach i bałem się, czy będę miał klientów.
Na początku pracowałem godzinę, dwie dziennie. Potem wszystko zaczęło się rozwijać i potrzebnych było pięć, sześć dni w tygodniu po osiem godzin dziennie. Rynek szybko i pozytywnie zweryfikował mój pomysł. Wzrost zainteresowania właścicieli zwierząt naszymi usługami dobrze pokazują liczby. W 1999 roku – pierwszym, kiedy pracowałem już w pełnym wymiarze godzin – przyjąłem ok. 1 800 pacjentów. W roku 2012 było ich już ok. 8 200. Oczywiście nie pracuję sam! Od prawie 12 lat współpracują ze mną dwie wspaniałe okulistki weterynaryjne: dr Elwira Buczek i dr Marta Warzecha. Jeszcze do niedawna, przez ostatnie prawie 13 lat, byliśmy jedyną w Polsce przychodnią weterynaryjną świadczącą usługi wyłącznie z zakresu okulistyki. Ale już od 2 lat istnieją lecznice o podobnym do naszego charakterze w Krakowie, Wrocławiu i Gdańsku.
Czy te liczby, które Pan przytoczył, oddają rzeczywiste zapotrzebowanie na specjalistów w weterynarii?
Myślę, że tak. To oczywiste, że im więcej będzie specjalistów, tym więcej zwierząt będzie odpowiednio obsłużonych. Jak widać z tych liczb, zapotrzebowanie na specjalistów stale rośnie i nie ma możliwości, aby jeden specjalistyczny gabinet, nawet w samej tylko Warszawie, mógł pomóc wszystkim chorym zwierzakom. Dlatego dobrze, że jest już kilka w stolicy i całkiem sporo w całej Polsce lekarzy szczególnie mocno zainteresowanych okulistyką.
Mówi się o tym, że będzie zbyt wielu lekarzy weterynarii i nie wystarczy pracy dla wszystkich. Czy specjalizacja jest rozwiązaniem tego problemu?
Dla pewnej grupy lekarzy na pewno tak, ale trzeba wziąć pod uwagę to, ilu specjalistów w danej dziedzinie może funkcjonować jednocześnie. Myślę, że planem minimum byłoby wykształcenie tylu lekarzy specjalizujących się w swoich dziedzinach, aby w każdym dużym ośrodku miejskim, np. mieście wojewódzkim, były lecznice specjalistyczne. Pamiętajmy, że w takiej specjalistycznej przychodni pracę znajdą też inne osoby, np. anestezjolog czy technik weterynaryjny. Zawsze podziwiam, ale jest też mi trochę przykro, kiedy właściciel, poszukując pomocy dla swojego pupila, musi przejechać czasami 500 km z drugiego końca Polski, żeby skorzystać z porady specjalisty.
Ilu okulistów „pomieściłoby się” w naszym kraju?
Myślę, że spokojnie kilkudziesięciu. Podoba mi się rozwiązanie zastosowane w Niemczech. W całym kraju jest dziewięciu specjalistów okulistów, certyfikowanych przez European College of Veterinary Ophthalmologists (ECVO) i każdemu z nich podlega przynajmniej dziesięciu specjalizujących się w okulistyce lekarzy „bez tytułów”. Te osoby diagnozują/leczą, ale jeśli mają duży problem – zwracają się z nim do swojego mentora. Takie rozwiązanie można by wprowadzić w naszym kraju i nie ukrywam, że powoli staramy się to zrobić. Chcielibyśmy, aby pojawiło się dwóch-trzech certyfikowanych specjalistów, którzy będą tę wiedzę przekazywać.
Kto miałby się zająć ich certyfikowaniem?
To złożony problem i we wszystko wplata się, jak zwykle, trochę polityki. Na pewno chciałoby nadawać te certyfikaty PSLWMZ, także Izba Lekarsko-Weterynaryjna. Moim zdaniem największe uprawnienia ma jednak ECVO. Uzyskanie certyfikatu tej organizacji jest bardzo trudne i obłożone koniecznością zdobycia olbrzymiej wiedzy, zarówno teoretycznej, jak i praktycznej. Lekarz, który zdaje egzaminy na tzw. dyplomatę lub panelistę ECVO, jest naprawdę sprawdzonym specjalistą. Sam w tej chwili jestem w trakcie zdawania egzaminów końcowych na panelistę i trwa to już trzeci rok. Egzaminy są trzystopniowe, każdy etap odbywa się raz do roku, czasami dwa. Do danego etapu przystępuje średnio siedem, osiem osób, z których zdaje jedna lub dwie. Gdyby kilku lekarzom w Polsce udało się zdać te egzaminy, to byłaby naprawdę świetna sprawa. Moglibyśmy wtedy zorganizować polski panel okulistyczny, który zająłby się edukacją kolejnych specjalistów.
Co jest dziś największym wyzwaniem, problemem dla okulistyki weterynaryjnej w Polsce?
Brak kształcenia w tym kierunku na uczelniach. Żadna z uczelni nie uczy profesjonalnie okulistyki weterynaryjnej. W każdej jest ona obecna, ale w żadnej nie ma np. osobnego przedmiotu. Ta specjalizacja podpięta jest zawsze pod inny przedmiot, głównie pod chirurgię. W SGGW stary program studiów przewidywał 15 godzin wykładów z okulistyki. Pozwalało to studentom przynajmniej zapoznać się z tematem „na slajdach”. Obecnie nie ma już nawet tego. Jest tylko fakultet „chirurgia z elementami okulistyki”. I tak naprawdę wszystko zależy od prowadzącego, czy i w jakim zakresie te „elementy okulistyki” wprowadzi. Wiem, że na innych wydziałach też nie jest ona odrębnym przedmiotem, zaś chęć studentów do poznania okulistyki jest ogromna. Widać to na każdym sympozjum, kongresie. Słuchaczami wykładów z okulistyki są głównie studenci i młodzi lekarze.
A w okulistyce można się szybko zakochać! Pokazują to przykłady z mojej przychodni, gdzie studenci, którym udało się dostać do mnie na praktyki, chcą wracać w każdej możliwej chwili. Najlepszym przykładem jest jedna z koleżanek, która przyjechała do nas tylko dlatego, że nie mogła patrzeć, jak ktoś robi coś przy oczach. Prawie mdlała, patrząc na badanie okulistyczne. Postanowiła więc przejść terapię szokową, żeby jej się to nie zdarzało w codziennej pracy lekarza. I co? Dziś jest okulistką! I tak przy okazji, pozdrawiam Cię, Natalio!
Jak w takim razie powinna wyglądać w polskich warunkach droga lekarza, który chce zostać okulistą?
W tej chwili najlepszym rozwiązaniem po skończeniu studiów jest wyjazd za granicę. Jest kilka kursów zagranicznych, m.in. kurs luksemburski prowadzony od wielu lat, trzystopniowy i trwa trzy lata. Można się na nim dużo nauczyć. Wiem, że w Polsce jest kilku lekarzy, którzy ten kurs skończyli i teraz zajmują się okulistyką. Póki co, to chyba najrozsądniejsza droga. Dlatego też jeszcze raz podkreślam korzyści, jakie płynęłyby z istnienia panelu ECVO w Polsce, o którym mówiłem wcześniej. Panel ten miałby wręcz obowiązek organizowania przynajmniej raz do roku zjazdu dla kilkunastu lekarzy.
Wiem też, że powstaje stowarzyszenie, które miałoby skupiać osoby zajmujące się okulistyką w państwach Europy Wschodniej. W Polsce organizacją tego projektu zajmuje się profesor Ireneusz Balicki z Lublina. Dzięki temu może się niedługo okazać, że będzie to kolejna droga do nauki okulistyki dla następnych pokoleń lekarzy.
Czy potrafi Pan powiedzieć, jakie cechy powinien mieć lekarz, który chce zajmować się okulistyką?
Przede wszystkim musi kochać medycynę, rozwiązywanie ich zagadek i, co oczywiste, zwierzęta! Może to oczywiste, ale okuliści pracują rękoma i twarzą tuż przy nosie i pysku zwierzęcia. Zwierzę natychmiast wyczuwa nasz stosunek do niego i jeśli coś jest nie w porządku, to nie będzie się dawało chętnie zbadać. To brzmi jak żart, ale tak rzeczywiście jest. Widzę to chociażby po studentach, którzy pojawiają się u mnie na praktykach. Ci, którzy weterynarią zajmują się z prawdziwej miłości do zwierząt, mimo niewprawnej ręki, nie mają problemów z badaniem.
Poza tym okulista nie musi mieć jakichś ponadprzeciętnych cech, choć trzeba zaznaczyć jedną rzecz. Można być tylko okulistą konsultantem, np. u mnie w przychodni jedna ze współpracownic jest doskonałą konsultantką, ale w ogóle nie bierze do ręki noża, można też zajmować się chirurgią okulistyczną i wtedy potrzebne są opanowanie, pewna ręka i spore umiejętności mikrochirurgiczne. Znamienne jest to, że niemal każdy okulista wykonujący zabiegi mówi to samo, co i ja kiedyś powiedziałem, że gdybym musiał wybrać inny zawód, to byłbym pewnie chirurgiem plastycznym. Być może bierze się to stąd, że operując oko, widzę przed sobą anatomiczne dzieło sztuki, które trzeba tylko trochę naprawić i postarać się ze wszech miar, by nadal pozostało piękne.
Czy w takim razie potrafi Pan od razu rozpoznać wśród praktykantów i kursantów, kto do okulistyki się nadaje, a kto nie za bardzo?
Tak (uśmiech), to widać. Może źle to brzmi, ale taka jest prawda. Myślę, że niektórzy studenci przyjeżdżający do mnie na praktyki też to wyczuwają. Obie strony szybko wiedzą, czy jest ok, czy ktoś tu powinien pomyśleć o innej specjalizacji…
Jakie błędy pozamerytoryczne najczęściej popełniają młodzi lekarze?
Tutaj musimy wrócić do kwestii podejścia właścicieli do problemów okulistycznych ich zwierząt. Przynajmniej połowa leczenia, które wykonujemy, to „leczenie” samego właściciela. Dlatego osoba zajmująca się okulistyką powinna umieć z nim porozmawiać, wytłumaczyć mu zagadnienie, wyciszyć jego strach, uspokoić. Powinna też umieć wyciszyć samo zwierzę. Nie może też traktować swojej pracy jak rzemiosła, czyli przyzwyczaić się do wykonywania sztampowych czynności, popadać w rutynę. Wszystkie etapy badania muszą być zawsze dokładnie przeprowadzone, aby stwierdzić, co naprawdę dzieje się w oku. W okulistyce najbardziej widoczne są objawy wtórne, stąd zawsze trzeba umieć znaleźć pierwotną przyczynę. Ta specjalizacja wymaga jednakowego kontaktu i ze zwierzęciem, i z właścicielem.
Mówiliśmy o ścieżce kariery okulisty. Pan wybrał drogę, która prowadziła przez członkostwo w międzynarodowych organizacjach ECVO, ISVO, ESVO. Dlaczego warto być członkiem tych organizacji?
Daje to możliwość wymiany wiedzy i doświadczeń. Pozwala na uczestnictwo w wydarzeniach, w których zwykły lekarz nie będzie mógł wziąć udziału. Korzyścią są też zniżki na międzynarodowe kongresy okulistyczne, których jest kilka w ciągu roku, książki i czasopisma okulistyczne. Poza tym, jest też jedna bardzo ważna rzecz, która pośrednio przekonała mnie do samej okulistyki. Od pierwszego kongresu okulistycznego, na który pojechałem w 1993 roku, zostałem niemalże od razu przyjęty do „rodziny okulistycznej”. My naprawdę mówimy o sobie „ophthalmic people family”. W Europie jest nas zaledwie ok. 150-
200 lekarzy. Wszyscy się znamy. Zawsze można rzucić hasło „mam problem, pomóżcie” i natychmiast dostać np. meilową podpowiedź. W trakcie spotkań na kongresach, wymieniając się doświadczeniami, nikt z nas nie chowa przed innymi wiedzy.
Wielokrotnie wspominał Pan o profesorze Peterze Bedfordzie. Co zadecydowało o tym, że to właśnie w nim widzi Pan swojego mentora?
Profesor Bedford jest absolutnym prekursorem okulistyki weterynaryjnej. W Europie okulistykę rozpoczął profesor Keith Barnett. Jego uczniem jest prof. Peter Bedford. Z tym, że Barnett był wyłącznie naukowcem. Bedford zaś, choć prowadził też prace naukowe, głównie z zakresu jaskry, jest przede wszystkim praktykiem.
To ktoś, kto potrafi natychmiast rozkochać w okulistyce. Jest przy tym fantastycznym człowiekiem, bardzo przyjaźnie nastawionym do wszystkich. Na każdym kroku doznawałem od niego pomocy i uprzejmości. Kiedy w 1996 r. pierwszy raz pojechałem do RVC na 4-miesięczny kurs, to Polska nie była jeszcze członkiem Unii Europejskiej. Za każdy tydzień nauki tam trzeba było płacić duże pieniądze. Osoby pochodzące z krajów Unii płaciły jednak przynajmniej o połowę mniej niż pozostali. Profesor doskonale wiedział, że pochodzę z ubogiej wówczas Polski, że jestem młodym lekarzem, na dorobku. Zapytał mnie więc, kto finansuje mój pobyt. Odpowiedziałem, że ja i moi rodzice. Kiedy to usłyszał, odpowiedział: „No dobra, Poland, Holland, mogło mi się pomylić. Jesteś w papierach Holendrem”.
Na ten pierwszy wyjazd „poszedł” nowy samochód moich rodziców. Zawsze będę im wdzięczny za pomoc, jaką wtedy od nich dostałem.
Peter Bedford jest też doskonałym pedagogiem, chęć i umiejętność przekazywania wiedzy są u niego ogromne. Zawsze bardzo mi pomagał i przykładał się do tego, abym wszystkiego się nauczył, zrozumiał. Kiedy uczyłem się u niego, mój angielski nie był zbyt dobry. Nie usłyszałem jednak nigdy, że to mój problem, jeśli czegoś nie rozumiem. Dostosowywał wykład do moich umiejętności językowych, jeśli było trzeba, tłumaczył za pomocą kartki, ołówka, rąk, powoli i cierpliwie. Znamy się już 17 lat i ciągle utrzymujemy bardzo bliskie kontakty, także towarzyskie.
Spotkanie z profesorem Bedfordem było jednym z najważniejszych momentów pańskiej kariery. Jakie były inne?
Sam początek mojej przygody z okulistyką był nieco zabawny, ale jednocześnie decydujący. W 1991 r. zacząłem pracować jako asystent w Katedrze Chirurgii Małych Zwierząt naszego wydziału weterynaryjnego w Warszawie. W 1992 r. Szwedzki Związek Kynologiczny wystosował pismo do Związku Kynologicznego w Polsce z pytaniem, co wiemy o chorobach genetycznych oczu u polskich owczarków nizinnych. Chodziło o zmiany o podłożu neurologicznym. Polski Związek Kynologiczny, nie mając pojęcia o tym problemie, zgłosił się do nas, czyli SGGW, ale my też nie mogliśmy im pomóc w tym zakresie. Szwedzi poprosili więc, abyśmy przysłali jedną osobę, której wytłumaczą, o co chodzi. Podczas zebrania personelu ówczesny kierownik kliniki, profesor Wojciech Empel, powiedział: „Szwedzi chcą, żebyśmy im jakiegoś młodego przysłali. Będą go uczyć okulistyki. Garncarz, umiesz angielski? Umiesz. No to jedziesz”. To był ten moment, kiedy zostałem po prostu pchnięty w kierunku okulistyki. Jak się okazało, było to pchnięcie w dziesiątkę, a nawet w dwunastkę.
To były początki. A dokąd dziś zmierza Jacek Garncarz?
Jeżeli mówimy o celach związanych z „papierkami”, to moim celem jest zdanie egzaminów na panelistę ECVO oraz zrobienie doktoratu. I wziąwszy pod uwagę, że zbliżam się do 50-tki, to chyba już mi wystarczy. Na razie nie ma możliwości zdobycia większych uprawnień międzynarodowych, a w kraju ciągle nie ma specjalizacji okulistycznej.
Poza tym staram się nie zostawać w tyle, nie pomijać żadnych spotkań europejskich, ale też światowych. Zostałem ostatnio zaproszony na zjazd American College of Veterinary Ophthalmologists, który odbędzie się w przyszłym roku w Teksasie. Prawdopodobnie będę tam przedstawiał pracę o PON-ach.
Może za kilkanaście lat jakiś wybitny okulista powie, że najważniejszym momentem jego kariery było spotkanie Jacka Garncarza.
To na pewno byłoby bardzo miłe (śmiech).
Pańska rozprawa doktorska dotyczyć będzie PON-ów. Jest to jedna z polskich ras, które cierpią na genetyczne schorzenia oczu. Inną jest np. ogar polski. Wg nieoficjalnych szacunków 90% tych psów choruje na entropium. Czy możliwe jest wyjście z tej sytuacji?
Uparłem się, że zrobię doktorat na materiale praktycznym. W końcu udało się. Wielka w tym rola profesora Ireneusza Balickiego, który bardzo mi pomógł w badaniach.
Pozostałe polskie rasy bada właśnie prof. Balicki ze swoimi pracownikami. Dzięki szerokim badaniom na polskich rasach jest szansa na opracowanie właściwego programu hodowlanego, w którym chore psy będą wykluczane z hodowli. Jeżeli uda się też opracować test genetyczny, który będzie odpowiadać hodowcy, czy ma psa nosiciela, czy zdrowego, to pozwoli to sterować hodowlą. Jest to jednak wieloletnia, wielopokoleniowa praca, którą trzeba wykonać.
Myślę, że hodowcy także będą z tego zadowoleni. Minęły już chyba te czasy, kiedy hodowca bał się lekarza weterynarii. I tu widać, jak bardzo okulistyka praktyczna zależna jest od jej naukowej strony.
Jak bardzo zajmuje Pana naukowa część okulistyki?
Jestem praktykiem i korzystam tylko z tego, co opiszą naukowcy. Ale nauka zmierza w absolutnie fantastycznym kierunku. W tej chwili istnieje już optometria weterynaryjna, zaczynają się pomiary gałki ocznej, aby można było serwować zwierzętom soczewki kontaktowe. Niezwykłą sprawą jest rozwinięcie wiedzy na temat chorób siatkówki i możliwości ich leczenia operacyjnego. Weterynarz profesor Kristina Narfström prowadzi badania, za które mogłaby otrzymać nawet Nagrodę Nobla. Jest ona prekursorem podjęcia prób leczenia chorób degeneracyjnych siatkówki przy wykorzystaniu herpeswirusów. Do tej pory ani u zwierząt, ani u ludzi nie było możliwości leczenia tych chorób. Pamiętam wykład profesor Narfström z 2006 r., kiedy przedstawiła ona wyniki leczenia siatkówki u swojego kota, który po tej eksperymentalnej terapii odzyskał wzrok. Trwająca długie minuty owacja na stojąco nie pozwalała jej zejść ze sceny.
Psy i koty w mniejszym stopniu niż ludzie bazują na wzroku. Jakie znaczenie ma dla nich jego utrata?
Rzeczywiście, dla psa czy kota wzrok nie jest najważniejszy. Musimy jednak rozróżnić, czy mówimy o zwierzęciu pupilu, żyjącym w domu, czy o psie użytkowym, np. myśliwskim. W tym drugim przypadku utrata wzroku kończy jego karierę. Dla psa, który wałęsa się, musi sam zdobywać pożywienie – jest to często koniec życia. Jednak dla zwierzaka, który żyje cały czas w tym samym środowisku i ma jedzenie podawane w misce pod sam nos 2 razy dziennie, to już będzie problem mniejszy. Psy uruchamiają wtedy wszystkie pozostałe zmysły oraz pamięć i dzięki temu doskonale funkcjonują. Ale np. po operacji zaćmy, gdy pies odzyskuje wzrok po kilku latach ślepoty, to zdecydowana większość właścicieli twierdzi, że zwierzę odzyskało także humor i że zaczyna znów cieszyć się życiem. To pokazuje, że jednak mimo wszystko wzrok jest zwierzętom do normalnego, szczęśliwego życia potrzebny.
Trzeba podkreślić, że utrata wzroku na pewno nie jest wskazaniem do uśpienia zwierzęcia. Będzie ono ostrożniejsze, delikatniejsze i wolniejsze. Ale nadal będzie sprawnie funkcjonować. I najczęściej nadal będzie szczęśliwe, że może uszczęśliwiać swojego pana.
Czy pies, który po długim czasie odzyskuje wzrok, potrafi odnaleźć się w tym nowym-starym świecie? Czy rzeczywistość jest dla niego zbyt przerażająca?
To bardzo dobre pytanie. Niektóre psy szybko wracają do normalnego funkcjonowania. Są to zazwyczaj te, które szybko zostały poddane operacji i szybko odzyskały wzrok. Tak jest np. w przypadku zwierząt chorych na cukrzycę, gdzie właściciele często od razu decydują się na operację. To przejście jest wtedy niemal niezauważalne.
Wyraźne problemy mają te psy, które długo nie widziały. Ich powrót do normalnego funkcjonowania trwa nawet 6-9 miesięcy. Nie wszystkie operacje zaćmy są też wykonywane ze wstawieniem sztucznej soczewki. Jej brak sprawia, że pies „mózgowo” widzi do góry nogami. Musi minąć kilka miesięcy, zanim uda mu się ten wzrok odwrócić. Ostrość widzenia także jest oczywiście inna.
Zdarzają się także takie przypadki, gdzie jestem absolutnie, klinicznie pewien, że po operacji pies musi widzieć, natomiast on sam nadal pokazuje właścicielowi, że jest niewidomy. To są te psy, u których obok problemów okulistycznych występują też problemy natury neurologicznej, związane z funkcjonowaniem móżdżku.
Po jakie technologie z medycyny ludzkiej sięga się w okulistyce weterynaryjnej?
Przede wszystkim chodzi o wykorzystanie urządzeń. Od razu przychodzą na myśl „ludzkie” urządzenia do fakoemulsyfikacji, czyli usuwania zaćmy. Co prawda istnieją weterynaryjne urządzenia tego typu, jednak tak naprawdę są to w niewielkim stopniu zmodyfikowane urządzenia do leczenia ludzi.
Podobnie ma się sprawa z lekami. Myślę, że około 90% preparatów, które przepisujemy, stanowią leki dla ludzi. Nie ma zbyt wielu preparatów przygotowywanych specjalnie dla okulistyki weterynaryjnej. Należy jednak pamiętać, że różnice w ich działaniu u człowieka i u zwierzęcia są ogromne.
Jakich technologii z okulistyki ludzkiej oczekuje Pan w weterynarii najbardziej?
W tej chwili na pewno atrakcyjna byłaby możliwość wykorzystania płynnych sztucznych soczewek. U ludzi odchodzi się powoli od wykorzystania silikonowych soczewek. Biorąc pod uwagę, jakie efekty daje stosowanie nowych rozwiązań w tym zakresie, myślę, że u nas dałoby to podobne rezultaty.
Rozmawiał Michał Chojnacki