Czy jesteś profesjonalistą?

Niektóre treści i reklamy zawarte na tej stronie przeznaczone są wyłącznie dla profesjonalistów związanych z weterynarią

Przechodząc do witryny www.weterynarianews.pl zaznaczając – Tak, JESTEM PROFESJONALISTĄ oświadczam,że jestem świadoma/świadomy, iż niektóre z komunikatów reklamowych i treści na stronie przeznaczone są wyłącznie dla profesjonalistów, oraz jestem osobą posiadającą wykształcenie medyczne lub jestem przedsiębiorcą zainteresowanym ofertą w ramach prowadzonej działalności gospodarczej.

Nie jestem profesionalistą

Gdzie nawet diabeł nie mówi dobranoc

1Żeby wyobrazić sobie realia pracy lekarza weterynarii w australijskim terenie, najpierw trzeba wyobrazić sobie sam ów teren – Outback. Mieszkańcy nazywają go „sercem Australii”, „prawdziwą Australią” albo – jak moja romantyczna znajoma – „rajem na Ziemi”. Dla przeciętnego telewidza lub czytelnika prasy turystycznej busz z rajem nie ma jednak nic wspólnego. Outback to dziesiątki tysięcy kilometrów kwadratowych jałowej, spalonej słońcem pustki, gdzie nawet diabeł nie powie nikomu dobranoc. Pustynie, półpustynie, wyschnięte chaszcze, skarlałe drzewka. Orły, kangury, dingo, zdziczałe wielbłądy, zdziczałe konie, dzikie kozy, feralne koty. A także farmy i kopalnie. Życie zwierząt definiuje poszukiwanie wody. Życie ludzi definiuje „dystans” – i farmy, i odległości są ogromne.

 

NA KOŃCU ŚWIATA

Mieszkałam na farmie w południowej Australii. Do najbliższego miasta (i sklepu) było 600 km. Szpital znajdował się 800 km dalej. Najbliższy przedstawiciel służby zdrowia – w osobie pielęgniarki – 170 km na zachód. Najbliższy sąsiad – na farmie obok, czyli jak tam sobie żartują „dwa dni konnej jazdy za tą górą na horyzoncie”. Najbliższy bar – 60 km. Nie była to odległość druzgocząca życie towarzyskie moich gospodarzy.

Dzieciaki do 14 roku życia uczą się w „internetowej szkole”. Zakupy robi się raz w tygodniu przez telefon, po czym odbiera się je z przyczepy TIR-a zaopatrującego wszystkie farmy położone wzdłuż autostrady na odcinku 1 500 km. Lekarz odwiedza te okolice raz w miesiącu. Fryzjerka i kosmetyczka jeszcze rzadziej.

Według danych australijskiego Ministerstwa Rolnictwa, średnia powierzchnia gospodarstwa to 3,37 tys. ha, lecz w outbacku farmy o powierzchni
30, 40 czy 60 tys. ha nie są czymś wyjątkowym. Sama pomagałam na farmie o wielkości 15 tys. ha. Na tej przestrzeni Ryan i Carol trzymają ok. 3 tys. krów, kilkaset owiec, kilkadziesiąt koni i kucy oraz psa i kota. Najbliższy lekarz weterynarii mieszka 800 km dalej. Teoretycznie Eldorado! Tylko otwierać klinikę i zakładać konto w Szwajcarii. W praktyce… to niemal pustynia. Bo ani Ryan, ani inni „okoliczni” farmerzy z usług weterynaryjnych praktycznie nie korzystają.

 

Ryan, jak wielu innych outbackowych farmerów, hoduje bydło mięsne – santa gertruda. Choć w stadzie odziedziczonym po poprzednich właścicielach zabłąkało się też wiele krów przeróżnych maści i ras. Podróż wzdłuż wybrzeża, na południe od Perth można potraktować jak wycieczkę edukacyjną na temat bioróżnorodności bydła. Australia to nie Polska, gdzie krowy są łaciate. Tu pasą się simentale, charolais, herefordy, galloway, szkockie bydło górskie i wiele innych. Na zachodzie, w łagodniejszym klimacie i na lepszych pastwiskach, najpopularniejsze są obecnie angusy i ich krzyżówki. Wydawać by się mogło, że w takim terenie można żyć z samej tylko pomocy porodowej. Pytaliśmy farmerów, czy często zdarzają się ciężkie porody i jak udaje im się na gigantycznej farmie taką krowę odszukać – wszyscy patrzyli na nas ze zdziwieniem. Jak twierdzą, chów pod gołym niebem, dużo ruchu i dobra kondycja zapewniają odpowiednią siłę mięśniom tłoczni brzucha, więc komplikacje okołoporodowe zdarzają się sporadycznie, nawet u ras predysponowanych.

SAMODZIELNE STADO

A jak upilnować 3 tys. sztuk bydła na farmie o wielkości 100 km na 150 km, zakładając, że pięcioosobowa rodzina plus guwernantka to wszyscy jej mieszkańcy? Nie da się. Jest to fizycznie niemożliwe. Dlatego też zwierzęta pilnują się same. W pewnym stopniu pomagają im w tym płoty – teren jest częściowo ogrodzony, głównie po to, by zapobiegać wychodzeniu zwierząt na autostradę.

W buszu elementarnym warunkiem przeżycia zwierząt jest zapewnienie im dostępu do wody, zwłaszcza na południu Australii, od kilku lat dręczonej suszą. Ryan co 2 dni wyjeżdża sprawdzić ok. 1/4 swojego terenu. Jego głównym celem jest kontrolowanie poideł. Korzysta z wód głębinowych. Cała farma bazuje na energii słonecznej i wiatrowej, jednak pompy pracują na dieslu. Roczny rachunek za paliwo opiewa na 80 tys. AUD. Krowy „współpracują” z Ryanem – nigdy nie odchodzą zbyt daleko od źródła wody. Przy okazji sprawdzania poideł pobieżnie ocenia stan zdrowia stada. Krowy przywiązują się do swoich koryt i bajorek na tyle mocno, że nawet jeśli wodopój wyschnie, tkwią w pobliżu, czekając na cud (czyli na Ryana). Bez przepędzenia ich do innych koryt gotowe są paść z pragnienia.

 

Przy takim trybie doglądania stada lekarz weterynarii nie może liczyć na wiele zgłoszeń. O ile nagle nie rozchoruje się połowa inwentarza, gospodarz ma małe szanse, by wypatrzyć gdzieś w buszu słabe cielątko (z tą kwestią zdecydowanie lepiej radzą sobie dingo) lub wychudzoną krowę. Nawet jeśliby ją znalazł, sam koszt dojazdu prawdopodobnie przekroczyłby wartość zwierzęcia. W tak ekstremalnie ekstensywnym chowie krowy zdrowieją, umierają lub padają ofiarą zdziczałych psów lub dingo. Nikt nie ściga ich w buszu ze strzykawką w ręku.

Co zaś z prowadzeniem stada? Stado prowadzi się samo. Farmerzy załatwiają całą resztę.

Kastracje, kolczykowanie, dekornizacja – wykonują farmerzy. Bilansowanie diety – co w buszu wyrośnie, to będzie zjedzone. Korekcje racic – choroba cywilizacyjna. Inseminacje wykonują byki, choć oczywiście wybór, zakup i transport odpowiedniego zwierzęcia pozostaje w gestii gospodarzy, podobnie jak dopilnowanie, by przychówek został wykastrowany na czas. Wg Ryana „Micky bulls”, czyli byczki, które uchowały się w buszu przed kastracją, są prawdziwym hodowlanym utrapieniem.

WETERYNARYJNA FANABERIA

W „okolicznych” lecznicach najczęściej oferowane są szczepionki przeciwko Clostridium spp. i Leptospira spp. Australia jest uprzywilejowanym krajem, gdzie część europejskich chorób nigdy nie została zawleczona. Outbackowe stada są zaś dodatkowo uprzywilejowane z racji czystego środowiska, bardzo niskiego zagęszczenia i odizolowania od potencjalnych źródeł zakażenia. Rodzaj i program szczepień dobierane są indywidualnie. Nasi znajomi w ogóle nie szczepili swoich stad. Jeśli jednak zdecydowaliby się na to, rola lekarza weterynarii ograniczy się do sprzedania preparatów. Farmerzy mają prawo szczepić swoje zwierzęta samodzielnie.

Tym sposobem opieka weterynaryjna w głównej mierze opiera się na sprzedaży leków zamawianych przez telefon – dobieranych na podstawie wywiadu, życzeń farmera albo MMS-a. Raz na jakiś czas (bardzo, bardzo rzadko) weterynarz z Kargoolie wybiera się na objazdową wycieczkę krajoznawczą. Sterylizuje wtedy i kastruje wszystkie psy i koty pałętające się po obejściu, tarnikuje końskie zęby i przycina pazurki.

Lekarze weterynarii specjalizujący się w bujatrii ogólnie mają w Australii opinię dobra luksusowego, które za sam dojazd inkasuje więcej, niż wart jest chory cielak. Koszty leków, wizyty, opinii i porady przekraczają zaś wartość cielaka razem z matką. Nie jest to oszczędnościowa strategia życiowa wyłącznie narzekających na zarobki farmerów z południowej Australii, którzy stanowią środowisko hermetyczne, bez wątpienia bardzo specyficzne i ekstrawaganckie. W czasie naszego pobytu w okolicy odbywała się doroczna impreza charytatywna. Nasi gospodarze, odziani w smokingi i powłóczyste suknie wieczorowe, zajechali na nią własnym TIR-em (bez naczepy), a ich sąsiedzi podlecieli prywatną awionetką. Następnie zgodnie zaczęli narzekać na suszę i ubóstwo. Ale także farmerzy z żyznej, zielonej i gęściej zaludnionej Australii Południowo-Zachodniej, gospodarujący na farmach o zwykle znacznie mniejszych powierzchniach, a z ułatwionym dostępem do cywilizacji, jak ognia boją się lekarzy weterynarii.

SAMOLOTEM NA OBCHÓD

Krążą po outbacku niezwykłe historie o gigantycznych farmach przebogatych farmerów, mających jednego lub kilku prywatnych lekarzy weterynarii na wyłączność. Przeglądu stad dokonują oni z okna samolotu, a na wszystkie zgłoszenia podlatują służbową awionetką lub helikopterem. Fakt, że jakiś bardziej światły gospodarz powierza opiekę nad stadem jednemu lekarzowi, a nie lecznicy zatrudniającej kilkunastu pracowników nie dziwi. Wizja latania na dyżur samolotem jest już jednak egzotyczna i kusząca. Skoro jednak lekarze medycyny ludzkiej od lat niosą pomoc mieszkańcom outbacku na skrzydłach coraz większych i lepiej wyposażonych maszyn, to dlaczego lekarze weterynarii nie mieliby z takich możliwości korzystać?

 

I korzystają. Największa całodobowa lecznica weterynaryjna w „pobliskim” (800 km dalej) Kalrgoolie dysponowała prywatnym transportem lotniczym, choć cennik usług milczał na temat kosztów dolotu, a nawet szacunkowych danych na temat zużycia paliwa. Co do prywatnych helikopterów i awionetek farmerów, to potwierdzenie takich informacji jest znacznie trudniejsze – hodowcy nie afiszują się na internetowych forach wyposażeniem swoich farm i majątkiem kumulowanym w szopach i barakach. Na podstawie lektury magazynów branżowych (np. „Outback” czy „Farm Weekly”), w których farmerzy zdradzają swoje tajemnice oraz klucze do finansowego i hodowlanego sukcesu, zdarzają się jednak opisy gospodarstw, gdzie stada liczy się i przegania za pomocą helikopterów. Lekarze weterynarii pewnie też mogą z nich korzystać.

Prawdopodobnie zaraz po tym, gdy australijscy lekarze zainteresowali się lotnictwem, telewizja publiczna zainteresowała się owymi lekarzami. Towarzyszyła latającym lekarzom od samego początku, kręcąc „hagiograficzne” reportaże o pracownikach uskrzydlonej służby zdrowia, pełnometrażowe filmy i tasiemcowe seriale. Wkrótce po sukcesie latających lekarzy narodził się nowy, świeży i nie mniej medialny temat. Pustki outbacku, przystojny weterynarz, raz ze skalpelem, a raz ze sterem samolotu w dłoni i puchate, ranne kangurzątka. Przepis na hit. W 1984 roku na ekrany wszedł dokument o życiu i pracy dr. Davida Bradleya („The Flying Vet”) pracującego na obszarze od Port Hedland w Zachodniej Australii po Mt. Isa w Queensland oraz od Darvin po Alice Springs, czyli na powierzchni porównywalnej z terytorium Polski, Francji i Niemiec razem wziętych. W owym czasie była to największa praktyka na świecie. Być może ów rekord nie został jeszcze pokonany. Kamera rejestrowała „codzienność” dr. Bradleya, dla większości śmiertelników stanowiącą „kosmos” zawodowy, a on sam, na przemian z żoną, komentował rozgrywające się na ekranie wydarzenia. Film poniekąd skazany na sukces, na następców czekał dość długo. Być może było to spowodowane niechęcią farmerów do lekarzy weterynarii. Dopiero w 2001 roku na antenie pojawił się kolejny program pod tym samym, zaskakującym tytułem „The Flying Vet”. W przeciwieństwie do seriali o lekarzach medycyny ludzkiej realizowany był na zasadach reality show. Kamera podążała śladami Petera Trembetha, z pasją ratującego kangury, wombaty, wielkouchy i inne australijskie cudaki. Od czasu do czasu zdradzał on jednak zawodową miłość na rzecz zgłoszeń do stad bydła lub owiec. Nawet gwiazda telewizji z czegoś żyć musi. Serial ów trafił na ekrany za oceanami, budząc zachwyt, zdziwienie i wzruszenie wśród widzów oraz bezsilną zazdrość wśród niektórych lekarzy weterynarii. Busz, dzikie zwierzęta, własny samolot, kraj długiego, gorącego lata i australijskie zarobki. Raj!

NIE TAK SZYBKO

Niestety, droga do raju dla polskich absolwentów medycyny weterynaryjnej jest wyjątkowo długa i wyboista, o ile jest on dla nich w ogóle dostępny. Prawdopodobnie tylko cud, znajomości lub związek małżeński może nam pomóc. I z tej trójki poślubienie Australijczyka lub Australijki wydaje się być najłatwiejszym rozwiązaniem. Przepisy i zasady przyznawania wiz dla Polaków są wybitnie niekorzystne. Stoimy w obliczu konieczności znalezienia pracodawcy, który zechciałby zasponsorować nam wizę o pracę. Wymusza to na nim konieczność zatrudnienia nas na wysokim stanowisku, z równie wysoką pensją i podatkami wyższymi niż zwykłe. Trzeba przebić się przez tony formularzy i innych urzędowych papierów oraz pokryć koszty wszystkich powyższych operacji. Po pokonaniu tych „trudności” nostryfikacja dyplomu, zdanie z dobrym wynikiem międzynarodowego egzaminu określającego poziom naszej angielszczyzny oraz egzaminu uprawniającego do latania samolotem to pestka.

 

Ostatecznie, czasami cuda się zdarzają. Może więc kiedyś, komuś dane będzie lecieć do porodu prywatną awionetką, w jednym z najbogatszych i najciekawszych krajów na Ziemi.

 

lek. wet.Anna Bunikowska

Nasi klienci