Dodano: 24.04.2014, Kategorie: Weterynarz za granicą
Co kraj – to obyczaj
Wolontariat w tajskiej lecznicy dla zwierząt organizacji Lanta Animal Welfare był moją pierwszą praktyką weterynaryjną poza granicami Polski, o strefie tropikalnej nie wspominając. Było to naprawdę niezwykłe doświadczeniem zawodowe. Zaskakujące i bardzo kształcące.
Wyjeżdżałam z niejasnym i niczym nieuzasadnionym przekonaniem, że na całym świecie ludzie są w gruncie rzeczy tacy sami (może z wyjątkiem Japończyków). Że w trakcie podróży zmienia się jedynie klimat, scenografia i ptaki na niebie. Po raz kolejny okazało się, że mimo wszystkich krzywdzących stereotypów i niesprawiedliwych uogólnień, niektóre mądrości ludowe zawierają w sobie jakieś ponadczasowe prawdy, a „co kraj to obyczaj”. A że praca z małymi zwierzętami, nawet w charytatywnej lecznicy dla zwierząt, to w ogromnej mierze praca z ludźmi, trzeba było tajskie zwyczaje opanować, a przynajmniej się z nimi oswoić.
RAJ NIEODNALEZIONY
Myślenie o Tajlandii przez pryzmat stereotypów o krajach Trzeciego Świata jest błędem. Bowiem co tak naprawdę decyduje o stopniu rozwoju kraju? PKB i zamożność społeczeństwa? Infrastruktura, procent bezrobocia, jakość służby zdrowia i systemu edukacji? A może zadowolenie jego mieszkańców? Tajowie jeżdżą po bez porównania lepszych drogach niż Polacy i pędzą po nich niewątpliwie lepszymi samochodami (głównie na skutek populistycznego zagrania rządu i absurdalnych zniżek na zakup nowych, terenowych samochodów). Określenie „pędzą” nie jest tu próbą literackich opisów rzeczywistości. Wywindowane limity prędkości na drogach skutecznie utrudniają łamanie przepisów. Przed przekraczaniem dopuszczalnej szybkości chronią obywateli techniczne ograniczenia silników ich wozów. Oczywiście liberalizm przepisów drogowych nie jest miarą rozwoju gospodarczego kraju, prawdopodobnie jednak przekłada się wymiernie na jakość życia obywateli. W Tajlandii ciężko wpaść na policjanta z „suszarką” w dłoni, a fotoradary nie zostały jeszcze wynalezione.
Nigdy nie spotkałam też Taja z komórką gorszą lub starszą od mojej, większość używa smartfonów. Dopłaty rządu gwarantują rentowność niemal każdej działalności rolniczej, a bezrobocie utrzymuje się w granicach 0,7%. Tak, Tajlandia to kraj o jednym z najniższych na świecie odsetku ludzi bez pracy; wyprzedzają ją tylko Kambodża, Maroko i Katar. Co prawda, wolność słowa ginie w obliczu majestatu króla i jego rodziny, jednak nie jest tajemnicą, iż lud nie darzy przykładną miłością syna monarchy, mimo tego miliony nieprawomyślnych obywateli nie gniją w więzieniach. Zresztą czy to drobne ograniczenie przeszkadza Tajom w samorealizacji? Nie sądzę. Większość z nich wydaje się być szczęśliwa, nieśpiesznie żyjąc w raju na ziemi, gdzie nawet kasjerki Tesco mają czas na malowanie paznokci i jedzenie kanapek w czasie pracy, kelnerzy zaszczycają nas swoją uwagą jedynie od święta, a pracownicy schroniska na stanowisku „złota rączka” wykonują tylko te zlecenia, które przypadną im do gustu. Można mieć wrażenie, że tylko kierowcy tuk-tuków i taksówek wiedzą, co to znaczy pośpiech. Jak zresztą należałoby ocenić wolność słowa i jednostki w Polsce? W Tajlandii lady-boye (transseksualiści), spacerujący swobodnie po ulicach, nie są szokującym ani nawet niecodziennym widokiem, a tym bardziej nie prowokują wybuchów agresji. Zaś operacja zmiany płci wydaje się być niepokojąco łatwo dostępna.
Nie można jednak zaprzeczyć, że Bangkok to zurbanizowane piekło, tonące w milionowych tłumach, zgiełku i odorze ton śmieci, spalin i wyziewów ze ścieków, przecinających metropolię siecią na wpół zasypanych odpadkami kanałów. Mniejsze miejscowości południa kraju od stolicy odróżnia jedynie natężenie powyższych zjawisk. Architektura krajobrazu praktycznie nie istnieje (pomijając zabytkowe kompleksy świątyń i pałaców wybudowane przed wynalezieniem betonu). Służb porządkowych jeszcze nie powołano do życia. Każdy turysta, który wykupił wakacje w „raju na ziemi”, szybko musi opanować „sztukę selektywnego patrzenia”, inaczej będzie zawiedziony. Natychmiastowe przeistaczanie się najbliższej okolicy domu czy restauracji w wysypisko śmieci to nie efekt technologicznego zacofania kraju i wszechobecnej biedy. W mieście, w którym potrafiono zaprojektować, wybudować i utrzymać w stanie używalności dwupoziomowe autostrady, metro, sky train, port i ogromne międzynarodowe lotnisko, nie powinno być również problemu z logistycznym rozwiązaniem kwestii segregacji, wywozu i składowania ton odpadów. Można by, ale po co?
W Tajlandii nawet kurorty wybudowane tylko i wyłącznie dla potrzeb spragnionych słońca i ciepłych mórz turystów grzęzną w hałdach śmieci. Absolutny brak szacunku do natury, podobnie jak przerażająco swobodny stosunek do higieny w ulicznych garkuchniach i restauracjach, to nie efekt nędzy, głodu czy ubóstwa. To Tajlandia. Południowo-wschodnia Azja. Inny świat. Nawet jeśli ramówka telewizyjnych wiadomości wygląda tu tak samo jak w Polsce, a wieczorami, w przerwach pomiędzy niekończącymi się reklamami, Tajowie udowadniają, że mają talent i potrafią tańczyć.
ŻYWE ZABAWKI
Jak te uderzające różnice kulturowe wpływają na pracę lekarza weterynarii? Ghandi twierdził, że wielkość narodu i jego postęp moralny można poznać po tym, w jaki sposób obchodzi się ze swymi zwierzętami. I to właśnie jest dla mnie kluczowa różnica pomiędzy krajami rozwiniętymi a tzw. Trzecim Światem czy też pomiędzy Polską i Tajlandią. Na wyspie Lanta zwierzę to zabawka. Jeśli jest fajna i pocieszna, można spróbować ją naprawić (zwłaszcza jeśli jakaś międzynarodowa zgraja entuzjastów oferuje darmowe leczenie), generalnie jednak nie ma się czym przejmować. Nie ta, to następna.
W tym miejscu powinnam zaznaczyć, że wcześniej pracowałam tylko w Warszawie, która na pewno nie jest miastem i rynkiem reprezentatywnym dla całego kraju, i nie wiem, co się dzieje w zapadłych wsiach, jak tam wygląda podejście do leczenia małych zwierząt. Z mojej perspektywy sądziłam, że czynnikami najsilniej ograniczającymi chęci właściciela, by leczyć podopiecznych, są pieniądze, w dalszej kolejności czas, a w przypadku kotów – ewentualne walki w domu, samochodzie, gabinecie i przy każdej kolejnej okazji podawania leku oraz mniej lub bardziej złośliwe akcje odwetowe, podejmowane przez te wdzięczne stworzenia.
LAW rozwiązywało kluczowe problemy. Opieka weterynaryjna była bezpłatna, a sugerowana cena usługi dawała tylko płochą nadzieję na choć częściowe pokrycie kosztów leków w formie dobrowolnej darowizny. Lecznica przyjmowała od 9 do 17, bez przerwy na lunch, co dawało i tak szanującym swoje życie prywatne i nieprzepracowującym się Tajom lepszą możliwość zgłoszenia się na wizytę. Problem bariery językowej rozwiązywały najszczersze chęci weterynarzy dukających po tajsku „zastrzyk” czy „sterylizacja”, wspierających swoje lingwistyczne wysiłki zjawiskową pantomimą. Bardziej skuteczna, choć mniej widowiskowa, była pomoc managera i zaprzyjaźnionej tłumaczki – niemal zawsze pod telefonem. Staraliśmy się. Naprawdę, dawaliśmy z siebie wszystko. Do naszych wysiłków dołączyć należy fakt, że tajskie koty są grzeczne. Wszystkie. Nawet te bezdomne, dzikie, ranne i obolałe są spokojne. Przez ponad miesiąc intensywnej pracy nie trafił się nam ani jeden agresywny kot. Oczywiście, niektóre starały się uciekać ze stołu czy uniknąć pewnych zabiegów, ale nawet te próby podejmowały nieśmiało i niezdecydowanie. LAW to miejsce, gdzie praktycznie bez ryzyka można wsadzić gołe ręce do klatki z bezdomnym kocurem, podać mu zastrzyk domięśniowo, przeprosić, pogłaskać po łebku i bez najmniejszych ran kąsanych lub drapanych przejść do kolejnego pacjenta. Dla mnie to był szok.
Jak więc podchodzą do tego charytatywnego dobrodziejstwa mieszkańcy wyspy? Bardzo liczną grupę odwiedzających nas właścicieli stanowiły wrażliwe turystki, zatroskane losem sierściuchów błąkających się po hotelowych ogrodach, lub europejscy emigranci, zakochani w słońcu, upale, tropikalnej przyrodzie i pikantnej kuchni, którą to miłość zalegalizowali małżeństwem z autochtonem. Tajowie zaś udowadniali, że w dbaniu o zwierzę nie o czas i pieniądze chodzi. Być może nigdy o to nie chodziło. Wszystko bowiem rozbija się o dobre chęci.
Tajska niefrasobliwość, absolutny brak chęci do stosowania się do zaleceń oraz pojawianie się na wizytach kontynuacyjnych, gdy nie mają nic ciekawszego do zrobienia, doprowadzają do szału. Zanim jednak lekarz na dyżurze pozwoli sobie na kolejny napad nieprofesjonalnej złości, najpierw powinien zastanowić się, co tym razem zrobił źle. Bowiem współpraca z tajskim właścicielem to szczyt komunikacyjnej ekwilibrystyki i bynajmniej nie o barierę językową tu chodzi.
NIEGASNĄCE UŚMIECHY
Wszyscy, którzy planowali wyjazd do Tajlandii, oglądali filmy podróżnicze albo wysłuchiwali opowieści zachwyconych, opalonych znajomych po urlopie na Ko Phi Phi, wiedzą na pewno, że Tajowie zawsze się uśmiechają. To prawda. Zawsze. Zwykle do czasu, gdy liczą na finansową gratyfikację owego uśmiechu. W momencie gdy uda nam się rozwiać ich niemal niezłomną nadzieję na zarobek, znika zarówno uśmiech, jak i jego właściciel. Kończą się wszystkie rozmowy i nawet jeśli stanęliśmy przy straganie z owocami tylko po to, żeby zapytać o drogę do najbliższej apteki, to jeśli uda nam się przekonać uśmiechniętego sprzedawcę, że nie chcemy ani bananów, ani rambutanów w żadnej cenie i ilości, najprawdopodobniej nie dowiemy się też, jak trafić do apteki. Uprzejmość jest w Tajlandii transakcją wiązaną i również lekarz weterynarii zawsze powinien o tym pamiętać. Groźba urażenia Taja jest poważna. Uczynić to łatwo, a obraza kończy jakąkolwiek współpracę. Jeśli ceną ma być śmierć kota, to trudno.
Kolejnym mylącym aspektem tajskiego uśmiechu jest jego niepokojąca powszechność. Zarówno przed, jak i po wolontariacie na Lancie podróżowałam po Tajlandii autostopem. Jest to zabawa wymuszająca częste i liczne kontakty z mieszkańcami kraju, często kompletnie niezwiązanymi z turystyką. Te bezcenne doświadczenia dają szansę , by poznać realia danego regionu z perspektywy innej niż złota plaża pod palmami. Pozwalają poznać ludzi, dla których obcokrajowiec to nie portfel z dolarami, tylko po prostu obcy człowiek. Tajowie są bardzo uprzejmi i mimo iż praktycznie nikt nie mówi po angielsku (pomijając pracowników branży turystycznej, mieszkańców kurortów i lekarzy), zawsze starali się mnie zrozumieć. Często zaskakująco skutecznie. I zawsze się uśmiechali. Problem w tym, że „zawsze” oznaczało również sytuacje, gdy odmawiano mi możliwości przenocowania w atrakcyjnym dla mnie miejscu, podładowania baterii, zostawienia na chwilę plecaka. A nawet kiedy dosadnie i jednoznacznie nakazywano natychmiastowe opuszczenie danego miejsca. Po prostu – bez względu na to, czy nie mogli, czy nie chcieli pomóc, czy byli obojętni, czy zdenerwowani – zawsze się uśmiechali.
W gabinecie weterynaryjnym również zawsze się uśmiechają. I należy się szybko nauczyć ignorować ten niestosowny, niewzruszony i okrutny grymas. Szczególnie trudną kwestią w rozmowie z właścicielem jest temat rokowania i dalszego leczenia. Znaczna część mieszkańców Lanty traktowała wizytę w lecznicy jak swego rodzaju światową i egzotyczną przygodę. Oto przyprowadzają swojego Mimi-timi do europejskiego doktora, który uleczy go jednym, magicznym zastrzykiem (i dobrze by było, gdyby ten zastrzyk zadziałał, bo nigdy nie wiadomo, czy zachce im się wrócić), a przy okazji zada kilka śmiesznych pytań, wsadzi kotu termometr w tyłek, podziękuje prześmiesznym tajskim za wizytę i ogólnie stanie się przezabawną atrakcją dnia.
W czasie tej niecodziennej gry oni będą się wciąż uśmiechać, a lekarz weterynarii musi w jakiś sposób przebić się przez ten infantylny mur ignorancji i zmotywować ich do przyjścia na kolejną wizytę. Na tyle zdecydowanie, by zastosowali się do wszystkich zaleceń, na tyle delikatnie, aby ich, nie daj boże, nie przestraszyć, nie zasmucić i nie urazić, bo wtedy nigdy nie wiadomo, kiedy do nas wrócą. To trudne. Oczywiście bez względu na sytuację, opinię weterynarza i stan pacjenta, oni wciąż się uśmiechają. Pamiętam młodą kobietę z piękną, długowłosą kotką konającą na zapalenie płuc. Kotka nie miała już nawet siły stać, jedynie wodziła za mną wzrokiem spod półprzymkniętych oczu. Rzężenie było słychać bez stetoskopu. Właścicielka na wiadomość, że pacjentkę hospitalizujemy, ale rokowanie jest złe, wzięła ją pod pachę i zaczęła tarmosić jak szmacianą lalką, chcąc mi pokazać, że zwierzak może jeszcze wykrzesać z siebie jakąś iskrę życia i zareagować. Kotka wisiała w jej rękach bezwładnie, a ona potrząsała nią bez litości. Wciąż. Niezmiennie uśmiechnięta.
Rozważenie eutanazji nie wchodzi w grę nawet w najtrudniejszych przypadkach, tutejsza filozofia uznaje życie za dar sam w sobie, jakość tego życia jest kwestią nieistotną. Zwierzę powinno żyć jak najdłużej, nawet jeśli jego egzystencja to tylko cierpienie, a właściciel nie ma zamiaru zaprzątać sobie głowy regularnymi wizytami w lecznicy.
NIE NAJPRAWDZIWSZE PRAWDY
Oczywiście nie wszyscy tajscy miłośnicy kotów są nieodpowiedzialni i nie każda wizyta zamienia się w koszmar, do którego trudno się zdystansować. Niektóre trudności potrafią być zabawne. Dodatkowym, istotnym zarówno dla podróżników, jak i lekarzy weterynarii, psikusem jest fakt, że Tajowie… poniekąd są wszechwiedzący i nigdy nie kłamią. Mówią jedynie subiektywną prawdę. Często tylko dlatego, że nie chcą przyznać się do niewiedzy. I tak, pytanie mieszkańca Bangkoku o drogę to spacerowa ruletka, bo nigdy nie wiemy, gdzie nas jego instrukcje doprowadzą. Bangkok to duże miasto, więc prawdopodobieństwo, że dotrzemy do celu, jest niewielkie. W lecznicy zaś postawienie diagnozy w oparciu o wywiad niebezpiecznie zbliża się do wróżbiarstwa. Oczywiście wszystkie rany, nawet jeśli zgryzane przez trzecie pokolenie much, powstały najpóźniej wczoraj, a konający z wycieńczenia, odwodniony niemal jak mumia kot, zachorował „wczoraj”. Ponieważ wszystko trwa „od wczoraj” i żadne martwice tkanek ani monstrualne ropnie nie przekonają nas, że jest inaczej.
Gorzej jest jednak, gdy przyczyna wizyty nie jest oczywista. Pracujemy w lecznicy oddalonej 60 km i dwie przeprawy promowe od najbliższej nowoczesnej kliniki. Diagnostyka opiera się na obejrzeniu, omacaniu i osłuchaniu oraz na wywiadzie z właścicielem. Mikroskop radzi sobie z zeskrobinami, ale już nie z rozmazem krwi. Surowicę można zamrozić i wysłać do Krabi, ale zanim znajdziemy chętnego do roli kuriera i odbierzemy wyniki, trochę czasu minie. USG, RTG i EKG pozostają w sferze marzeń. Wywiad jest bardzo ważny. Dzwonimy do naszego życzliwego tłumacza i zaczynamy trójstronną rozmowę.
– Od kiedy jest chory?
– Od wczoraj (jakżeby inaczej).
– Czy je?
– Nie, nie je.
– Pije?
– Nie, nie pije.
– Czy zaobserwowała pani jakieś inne objawy?
– Nie.
– Żadnych?
– Nie, żadnych.
– A np. takich jak kaszel albo wymioty? Z braku laku wchodzimy w pytania sugerujące.
– Tak!
– Kaszel czy wymioty?
– Kaszel i wymioty.
– Jak często wymiotuje?
– Co chwilę.
– Czym?
– Jedzeniem i wodą.
– Mówiła pani, że kot nic nie je.
– … – tylko uśmiech.
Przeprowadzenie dobrego wywiadu w Tajlandii to sztuka, której zdecydowanie nie opanowałam. Na szczęście, mimo wszystko wywiad nie jest niezbędny. A w razie wątpliwości można delikwenta zostawić na obserwację.
KWESTIA KULTURY
Kuriozalnym finałem większości „trudnych” wizyt w moim przypadku były ciężkie wyrzuty sumienia. Jak mogłam denerwować się na tych wiecznie uśmiechniętych, nieświadomych i niewykształconych ludzi. O możliwości sterylizacji zwierząt mieszkańcy Lanty usłyszeli dopiero kilka lat temu i wciąż nie przyswoili sobie jej zalet. Szczepienia profilaktyczne są dla nich rodzajem magii, w którą nota bene niewielu wierzy. Oczekiwania względem lekarza weterynarii i procesu leczenia zakładają pełen sukces jednorazowej interwencji, może niekoniecznie z braku chęci, tylko faktycznej wiary w uzdrowicielską moc wolontariuszy z Europy. Tutejsze koty i psy żyły, chorowały i zdrowiały same przez długie lata, zanim Junie Kovacs założyła tu swoją charytatywną organizację. A jeśli chorowały i nie zdrowiały… to gdzieś w bliskiej okolicy zawsze czekał następny zwierzak. Taka kolej rzeczy. A to, że właściciele zamiast wytłumaczyć mi, że czegoś nie rozumieją, coś im się nie podoba czy coś im nie pasuje, wolą się obrazić i być może nigdy nie wrócić. Taka ich natura. Zawsze są mili. I uśmiechnięci. I być może nie potrafią reagować inaczej. Nie wiedzą jak. Myślą, że tak jest kulturalnie i uprzejmie. Nawet jeśli dla mnie ich uśmiech jest jak najbardziej niestosowny. Bezmyślny. Bezlitosny.
Wiele rzeczy można wytłumaczyć kulturą. Pytanie jak wiele? Żyją spokojnie i dostatnio w domkach z prądem, radiem, telewizorem, komputerem, smartfonem i internetem. Nieopodal jest lecznica z zespołem chętnych do pomocy wolontariuszy, ich dom to wyspa odwiedzana co roku przez tłumy, w większości bardziej świadomych w temacie opieki nad zwierzętami turystów – nie mogliby się tym zainteresować? Doczytać? Dokształcić? Choć raz wejść na stronę inną niż Facebook? Mogliby. A może nie, bo przecież to nie leży w ich naturze i kulturze. Są prostymi ludźmi ze ślicznej i prostej Tajlandii, gdzie tylko palmy i słońce. To nie bogata, wykształcona Europa. To tylko biedna, rozwijająca się Azja. Zanim zaczniesz więc wymagać i krytykować, spróbuj coś dać. Oni potrafią brać. Doskonale nauczyli się brać. Oczywiście, jeśli tylko mają na to ochotę.
Autor:
lek. wet. Anna Bunikowska