Dodano: 22.04.2015, Kategorie: Weterynarz za granicą
Loleczku
Gwiazdą trzeba się urodzić. Obezwładniający wyraz ogromnych szafirowych oczu. Wdzięk seryjnego mordercy. Złote refleksy w jedwabistej sierści. Bezwzględny szyk wytrawnego uwodziciela. Łapka nonszalancko zwisająca z hamaka w cieniu palm. Kokieteryjnie przekrzywiony łebek nad zawadiacko zawiązaną apaszką. Gwiazda. Koślawa, przetrącona, zagrzybiona, drąca się bez opamiętania, egzotyczna gwiazda. Loleczku.
W początkach loleczkowej odysei nie ma absolutnie nic oryginalnego. Historia jak milionów innych tajskich kotów. Był i żył, głaskany, kochany i przytulany, aż jego drogi z właścicielką się rozeszły…, a raczej właścicielka ruszyła dalej, zostawiając niepotrzebne już domowe graty, upadły biznes, niespełnione marzenia, dawne życie i koty. Loleczku zwykł być kotem fryzjerki. Jednym z wielu, gdyż Tajowie uwielbiają futrzaki. Uwielbiają też futrzaki zmieniać. Lekko, naturalnie, bezrefleksyjnie, z niezachwianą wiarą, że przecież kot i tak sobie poradzi. Jak miałby sobie nie poradzić na rajskiej wyspie w rajskiej Tajlandii?
Koty starają się. Co innego im zostaje? Błąkają się po bazarach. Żebrzą w ogródkach restauracji. Włóczą po śmietnikach. Szukają szczęścia w parkach przy hotelach. Część z nich ginie pod kołami samochodów i skuterów. Inne rozszarpane przez równie głodne i niechciane psy. Jeszcze inne zdychają oślepione i przyduszone przez koci katar bądź płodzą na potęgę zaropiałe, zasmarkane kocięta. Chude. Wyliniałe. Zdesperowane.
Ulica może nauczyć bezczelności i bezwstydu, ostentacyjnego uporu w żebraniu. Rzadko jednak daje szansę na happy end. Do tego potrzeba szczęścia, urody, strategii i konsekwencji. A może tylko strategii i konsekwencji? Uroda Loleczku jest równie dyskusyjna jak istnienie szczęśliwych gwiazd.
Loleczku nie marnował swojego cennego czasu na szlajanie się po cuchnących bazarach i bijatyki o ochłapy oblepionego muchami mięsa. Nawet jeśli przydarzył mu się tak żenujący epizod nędzy i upadku, szybko o nim zapomniał. Loleczku przydreptał do Lyany, najsłynniejszego, najbardziej ekskluzywnego i najdroższego hotelu na wyspie. Prawdopodobnie przez moment musiało mu się tam podobać. Cieniste alejki parku, feeria barw kwitnących krzewów, urocze domki wypoczynkowe pod pióropuszami smukłych palm. Przestronna restauracja, nocami tonąca w miękkim świetle lampionów, nastrojowa muzyka, dyskretni kelnerzy i białe kobiety ukradkiem karmiące koty owocami morza. Cisza i spokój, jaki można osiągnąć tylko w ośrodku nieprzyjmującym dzieci. Raj. Oficjalna twarz Lanty.
Spokój, dni w słońcu na schludnych trawniczkach, tropikalne noce w krzakach hibiskusów oraz kawałeczki krewetek i homarów podrzucane przez wrażliwe turystki z zachodu nigdy nie były życiowym celem Loleczku. On chciał czegoś więcej. Miał plan. I był gotowy na wszystko, by go zrealizować. Loleczku chciał mieć dom. I przez to wygórowane marzenie oraz podręcznikowe tudzież maniakalne dążenie do celu stracił swój rajski hotel.
Loleczku polował. Tym razem nie na żaby, ptaki czy resztki z kolacji. Polował na ludzi. Nie miał wielu atutów, prawdopodobnie jednak, z typowo kocim egocentryzmem i bezkrytyczną pewnością siebie, wierzył w swoją doskonałość. Loleczkowa doskonałość miała barwę kości słoniowej, z muśniętymi złotem końcówkami uszu, noskiem i delikatnymi pręgami na pyszczku. Długie, krzywe łapki, króciutki, krzywy ogon i absurdalnie krótki tułów kota o wybrakowanym zestawie kręgów w odcinku lędźwiowym. Loleczku nigdy nie doczekał się zdjęcia RTG, jego dzikie protesty nie pozwalały na dokładne omacanie grzbietu, więc geneza jego unikatowej sylwetki kota-królika pozostała tajemnicą. Przede wszystkim jednak Loleczku miał tupet i gigantyczne lazurowe oczy. Błękitne jak morze na pocztówkach z idealnych wakacji. W ich zjawiskowej głębi można było dostrzec wszystko: kocią nadzieję, strach, trudną historię, podziw, gotowość na miłość i dozgonną wdzięczność oraz własną wielkoduszność, spontaniczność, młodość, wrażliwość, wyjątkowość, bunt i romantyzm.
Loleczku był genialnym aktorem. Przesadził jedynie w dawkowaniu swoich pokazów. Oficjalnie, zgodnie z relacjami pracowników hotelu dręczył gości. Gdy już wybrał ofiarę, nie dawał jej chwili wytchnienia. Łaził za nią, śledził, obserwował, osaczał, napastował i terroryzował. Czaił się pod krzesłami w restauracji, uważnie obserwując każdy ruch łyżki i widelca, licząc każdy kęs kolacji, każdą lampkę wina i każdy łyk drinka ze storczykiem i palemką. Był na tarasie, gdy czytałeś książkę na leżaku. Wylegiwał się na trawniku, gdy zachciało ci się opalać. Odprowadzał cię, gdy szłaś na basen. Każdy spacer po parku odbywał się w rozmiałczanej asyście bezpańskiego sierściucha maszerującego bezczelnie trzy kroki za tobą jak krzywołapa przyzwoitka. I miauczał. Non stop miauczał.
Lyana była na szczęście kulturalnym, cywilizowanym ośrodkiem goszczącym kulturalnych, cywilizowanych gości z Zachodu. Mogli rozwiązać kocią kwestię z azjatycką bezwzględnością, zadzwonili jednak do Lanta Animal Welfare (LAW) – charytatywnej organizacji prowadzącej program kastracji i sterylizacji pańskich i bezpańskich psów i kotów oraz zarządzającej kameralnym schroniskiem dla zwierząt – z prośbą o odłowienie delikwenta.
Na zwiady przed interwencją wysłano Kaję – Polkę od kilku miesięcy zarządzającą LAW. W tym czasie Loleczku ostentacyjnie molestował tylko jedną, najwyraźniej najlepiej rokującą parę – Andrzeja i Beatę.
Ach, cóż to było za niezwykłe spotkanie! Jakiż ten świat mały! Kto by pomyślał, że tu, w raju na ziemi, pod palmami, są Polacy?! Tacy Polacy! Kaja: wege-aktywistka ratująca tajskie bezdomniaki, Andrzej i Beata: wege-miłośnicy zwierząt na wakacjach. I tu nagle takie ciekawe spotkanie… nad bezczelnym, spłowiałym, drącym się sierściuchem! Loleczku z pewnością miał w tym momencie perfekcyjnie anielsko-ufny wyraz lazurowych ślepi.
I tak następnego dnia do LAW trafili: Andrzej, Beata i Loleczku. Andrzej i Beata z ciekawości, Loleczku z konieczności. Naburmuszony nowy rezydent. Co go obchodziło, że wszyscy się zachwycają?! Półgoli, zjarani słońcem wolontariusze. Może i mieli dobre serca, może nieźle głaskali, karmili i mogliby go wziąć do domu, ale co oni mogli mieć za dom? Nie śmierdzieli kasą… co najwyżej morzem, solą, potem i kwiatami; na pewno nie kasą. Nie rokowali na właścicieli marzeń. I te koty… stado kotów. Całe podwórko w kotach. Cały domek dla kotów. On ma spać w jakimś kocim hostelu? Wspólnej sypialni? Dormitorium dla ubogich? Może jeszcze będzie musiał się wykłócać o swój koszyk i kocyk?! Z tym plebsem?! Niedoczekanie!
Loleczku nie dogadywał się z resztą kociego świata. Poczucie wspólnoty, równości i braterstwa kompletnie go nie przekonywało. On nie był byle kotem. Dlatego też po kilku dniach zamieszkał w Chatce Na Kurzej Łapce, czyli służbowym apartamencie Kai. Tytuł Chatki na Kurzej Łapce, jakkolwiek marzycielsko-bajkowy, tylko trochę rozmijał się z twardymi realiami rzeczywistości. Różne rzeczy zdarzają się na Lancie. I tak Kaja mieszkała w konstrukcji, którą najtrafniej opisywałaby fraza „domek spływający z drzewa”. Był w nim artystyczny duch hippisowskiego fana Tolkiena, który postanowił zostać leśnym elfem i żadne prawa fizyki ani zasady budownictwa nie były w stanie go powstrzymać. Była w nim też typowa dla Tajlandii melodia „jakośtobędziectwa”, dzięki której ponad połowa budynków permanentnie wygląda jak ofiara monsunu, huraganu czy tsunami. Miał swój urok. Był tak magiczny jak jego obiegowa nazwa.
Czy trafił w gust Loleczku? Wątpliwe. Gwiazda uznała jednak, że tym razem nie może już marudzić i musi rozegrać ten epizod, odsłaniając nową twarz. Loleczku został królem dżungli. Co prawda dżunglę na tropikalnej Lancie ciężko uświadczyć, zostało tylko trochę chaszczy dla turystów i plantacje kauczukowców, ale zarośla dookoła Chatki na Kurzej Łapce wyglądały naprawdę imponująco. Drzewa, krzaki, trawy, chwasty, wielkie liście, wielkie pnącza, wielkie porosty… Dać roślinom ciepłe noce, dużo słońca i jeszcze więcej deszczu, i rosną na potęgę. A w tym wszystkim ptaki, myszy, szczury, żaby, gekony! Jednak zarośla miały już swojego króla, starego burego kocura. Nazywał się King, żeby nikt nie miał wątpliwości. I też mieszkał w Chatce na Kurzej Łapce.
O przyjaźni nie mogło być mowy. O równej walce też nie, bo o ile King wyglądał jak wcielenie kociej, ulicznej siły, sprawności i lat trudnych doświadczeń, Loleczku wyglądał jak kot-królik o nieziemskich oczach. Dlaczego podzielili się rewirem? Dlaczego King oddał mu połowę swojego królestwa, żab i gekonów? Tego nie wie nikt. Po kilku dniach burzliwych pertraktacji nastąpił podział ziem i kruchy pokój.
Loleczku okazał się być czarującym, wdzięcznym, nieznośnie rozgadanym współlokatorem i zaskakująco skutecznym, seryjnym mordercą żab. W czasie gdy on z sadystyczną przyjemnością poddawał eksterminacji gatunki lokalnych płazów, daleko, daleko, w ludzkim świecie granic, przepisów i papierów, toczył się proces adopcyjny i wyrabianie pozwolenia na wwóz tajskiego kota na teren Unii Europejskiej, a konkretnie Rzeczypospolitej Polskiej. Andrzej i Beata nie mogli przecież tak go tutaj zostawić. Takiego Loleczka?!
Zanim jednak Loleczku trafił z rajskiego ogrodu niewinnych żab do zimnego kraju nad Wisłą, czekała go długa podróż. Zwiedzał. Nie miał wyboru. Znosił jednak swój los z godnością. Z cudownej wyspy Lanta trafił na cudowną wyspę Tao. Koh Tao. Mekka płetwonurków. Kolejny turystyczny raj. Plaże jak śnieg białe. Woda jak kryształ, lazurowa, ciepła i przejrzysta. Klimat jak marzenie. Na boskiej Koh Tao Loleczku dostał grzybicy. Łysiał, liniał i brzydł. A wylot z ojczyzny zbliżał się nieubłaganie.
Nim Loleczku trafił na lotnisko, musiał trafić na stały ląd. Ratowanie bezdomnych zwierzątek nigdzie nie jest dochodowym biznesem, więc płynął z Kają promem lokalnym. Tubylczym. Takim, gdzie jedynym uznawanym atestem sprawności jest bezpretensjonalne „no działa”, a jedną klasą ekonomiczna.
Był sztorm. Mały, obdrapany prom kołysał się na wzburzonych falach. Trzeszczał złowróżbnie. Morze miotało nim bezlitośnie. Monsun chłostał pokład strumieniami deszczu. Tłum zebrał się w sali pod pokładem. Leżeli na ziemi. Spali. Patrzyli w mdłe światełka rozkołysanych pod sufitem lampek. Prom jęczał. Sztorm ryczał. Silnik pracował ciężko. Loleczku postanowił przemówić.
Miauknął donośnie. Raz, drugi, trzeci. Prom nie przestał trzeszczeć. Wiatr nie przestał szumieć. Silnik nie przestał rzęzić. Miauczał seryjnie. Najbliżsi sąsiedzi otworzyli oczy, wyrwani z niespokojnego snu. Kaja zaczęła szeptać uspokajający monolog. Loleczku podjął dyskusję. Zdominował ją. I zagłuszył. Darł się. Darł się, a krąg śpiących wokół kociego kontenerka przerzedzał się, odchodząc na pokład w mrok i deszcz, żegnając Kaję spojrzeniem pełnym międzynarodowego, uniwersalnego potępienia.
W Dzień Dziecka 2013 roku Loleczku i Kaja stanęli na lotnisku. Wielka chwila. Koniec kociej odysei. Jeszcze tylko kilkanaście godzin lotu i wyląduje w swoim nowym, bezpiecznym, kochającym domu! Kot w precyzyjnie wymierzonym podług lotniczych norm kontenerku. Paszport, świadectwa zdrowia, wyniki badań w schludnej teczce. Grzybica pod artystycznie zawiązaną w twórczym akcie desperacji apaszką. Gotowy!
Okazało się, że kot nie musi być okazem zdrowia, żeby pozytywnie przejść badanie na lotnisku. Któżby spodziewał się tropikalnej zarazy pod zawadiacką chusteczką idealnie podkreślającą złotawy kolor uszu? Któżby w ogóle chciał się tego dotykać? Szczepiony jest? Jest. Wyniki są? Są. Żyje? Żyje. Niech jedzie.
Na pokładzie samolotu los nagle znów przestał Loleczkowi sprzyjać. Już było tak pięknie! Już było tak blisko! Już prawie pożegnał się z Tajlandią.
– Transporter dla kota jest za duży – powiedziała zimno hostessa.
Kaja tłumaczy. Jak to za duży? Zgodny z wymiarami podanymi z na ich stronie internetowej. Tu jest wydruk ze strony. Tu wydruk korespondencji, w której „specjalnie upewniała się, czy wymiary się zgadzają”.
– No ale jednak się nie zgadzają. Przykro mi – stwierdziła hostessa tonem, w którym można było doszukać się wszystkiego, poza współczuciem.
Dyskusja na temat, co się zgadza, a co nie, nabrała tempa. Podnosiła się o kolejne tony, zaostrzała. Dołączyły się kolejne stewardesy. Kolumna wsiadających do samolotu pasażerów zwolniła.
– A co pani tam w ogóle wiezie? – zapyta ostatecznie któraś z kobiet, zaglądając do kontenerka.
W kontenerku siedział Loleczku. Puszysty, słodki, niewinny. Ogromne lazurowe oczy. Maleńkie łapeczki. – Jaka śliczna apaszka! – pisnęła kobieta i pokazała kontener koleżance. Loleczku przesłodko skrzywił łepek. Hostessa pisnęła i pobiegła po resztę koleżanek. Wymiary transportera nagle przestały mieć znaczenie. Taki koteczek! W apaszce! Idealny kot stewardesy.
Pasażerowie stoją. Nikt nie kieruje ruchem. Nikt nie sprawdza biletów. Nie pokazuje, gdzie usiąść. Samolot zamarł, sparaliżowany. Podróżujący czekają. Stewardesy piszczą nad kotem. Taki słodki! Kucikuci kici kici! Jaka apaszka! Jakie uszka! Kici kici! Jakie łapeczki!
– Musimy go pokazać Markowi – stwierdziła ostatecznie jedna z nich.
– Tak, tak, tak! – podchwyciła entuzjastycznie reszta.
– A kim jest Mark? – zapytała Kaja, choć nie miało to już większego znaczenia, bo nagle stało się oczywiste, że kot na pewno poleci. O ile w ogóle samolot wystartuje.
– Pilotem!
Pilot schylił się nad transporterkiem i pisnął. Loleczku dostał zaproszenie do kokpitu. Czym jest pierwsza klasa przy miejscówie w kokpicie? Oczywiście tego nie docenił. Po kilku godzinach lotu w otoczeniu zakochanych stewardes kot tradycyjnie zaczął się drzeć. Długo i uparcie. Aż wrócił do Kai. Wrócił jednak nie po to, żeby cisnąć się pod fotelem właścicielki. Dostał własny fotel. Na dobrą sprawę prywatny rząd foteli. Stewardesy znalazły miejsca dla reszty mniej urodziwych (aczkolwiek zdecydowanie kulturalniejszych i najprawdopodobniej niezagrzybionych) pasażerów.
Wielka podróż zakończyła się na Starówce w Krakowie. Loleczku – kot sukcesu. Znał swoje priorytety, wiedział czego chce, wiedział kogo uwodzić. Znajdź dobrego właściciela, a miłość przyjdzie później. Jedyne, czego nie przewidział, to tego, że tacy miłośnicy zwierząt jak Andrzej i Beata mogą już mieć koty. Że mimo wszystko nie czekali całe życie w smutku i samotności na tego jedynego, wyśnionego, idealnego Loleczka! Co więcej, że nie będą się chcieli irytujących sierściuchów pozbyć, gdy cud-kot wkroczy w ich skromne progi. Loleczku nie potrafił się dogadać z pozostałymi kotami. Na tyle uparcie, że po kilku długich tygodniach walk i dąsów trafił pod nowy dach. Wiele jest na krakowskiej Starówce malowniczych kamienic i uroczych apartamentów. Wiele miłośniczek kotów ma matki, które też kochają koty.
Dziś Loleczku mieszka królewsko i szczęśliwie z panią Marią, mamą Beaty. Nazywa się Bolek, bo jakże to tak na sierściucha wołać papieskim imieniem. Bolek zaokrąglił się (to na pewno dłuższe futro, na polskie mroźne zimy), zrudział, bez uszczerbku na urodzie. Jest teraz złotym koteczkiem. Zastąpił żaby sikorkami beztrosko lądującymi na balkonie, by z bolesnym zdziwieniem ginąć w pazurach rdzawej kulki o lazurowch ślepiach. Pozostał gwiazdą. Do tego stopnia, że gdy odwiedzając Kaję, zapytałam, czy mogłybyśmy przyjść, odwiedzić Loleczku, pani Maria nie była zaskoczona. Co w tym dziwnego, że kompletnie obca osoba chce odwiedzić kota, którego dwa lata temu spotkała w Tajlandii? Przecież to Loleczku. Gwiazda.
Autor:
lek. wet. Anna Bunikowska
Foto: Kaja Madej, Anna Bunikowska