Dodano: 25.08.2014, Kategorie: Weterynarz za granicą
Puput Mulan
Mieliśmy za sobą niemal 3 dni podróży. 5 godzin w samochodzie i cały dzień na lotnisku w Perth. Lot. Noc na lotnisku na Bali. Cały dzień obijania się w pędzących szaleńczo autobusach. Prom na Jawę. Noc na chodniku przed dworcem kolejowym. Kilka ulic dalej płonęły trzy samochody. W świetle płomieni dogasały lokalne zamieszki. Kolejowy strażnik zapewnił nas, że jesteśmy bezpieczni, nie miałam siły w to wątpić. O 5 rano odjeżdżał nasz pociąg, 150 km, 7 godzin jazdy, indonezyjska kolej. Malang. Tam miał wyjechać po nas ktoś z Batu Secret ZOO.
Byliśmy zmęczeni, brudni, zakurzeni, głodni. Trochę zdezorientowani. Musieliśmy szybko przestawić się z realiów kulturalnej, cywilizowanej, jesiennej Australii na rzecz równikowych tropików dzikiej Azji – komunikacyjnego i architektonicznego chaosu. Przeludnionego i zaśmieconego. Wyszliśmy z zapoconego przedziału na cuchnący peron. Nad miastem smog, przed nami tłum. Odjeżdżający, przyjeżdżający, żegnający, witający i jak wszędzie, gdzie można wywalczyć 1 m2 wolnej przestrzeni, handlujący, smażący i gotujący. Żadnej kartki „wellcome polish vets”. Czego się spodziewałam? Nie powinnam być zdziwiona, że się spóźnili albo zapomnieli. Może się rozmyślili? Może już nas nie chcą?
Zdjęłam plecak i zaczęłam poszukiwania numeru szefa. „Hello? Miss Anna?”, zapytał nieśmiało facet z logo zoo na ramieniu. Chwilę później siedzieliśmy na kremowych skórzanych siedzeniach samochodu, w chłodzie klimatyzacji. Za oknami tysiące Indonezyjczyków walczyło o życie, lawirując na skuterach, na zakorkowanych ulicach, a my sunęliśmy do Batu. Już bez wątpliwości, że największe marzenie, wyczekiwany od roku staż, rozpocznie się za kilka chwil.
BATU SEVRET ZOO
Na miejscu wzięła nas pod swoje skrzydła dr Susan, z góry przepraszając za swój angielski, który na szczęście był całkiem komunikatywny. Zakwaterowano nas w kwarantannie. W pokoju, nie w klatce. „Czy chcemy chwilę odpocząć, czy możemy już iść na obchód zoo?” Łał! To będzie intensywny staż, trzeba przyznać, że Batu Secret ZOO stwarza piękne pozory. „Prysznic! 20 minut na prysznic i będziemy gotowi!”. Pół godziny później zwiedzaliśmy jedną z największych atrakcji – Safari Farm, którą turyści podziwiają z bezpiecznej wysokości wagonów, ciągniętych przez traktor. My szliśmy pieszo. Antylopy eland niesympatycznie pochyliły łby. Susan pogroziła im pięścią. „Uważajcie na zebrę, bo ogier gryzie”, ostrzegła nas przed kolejną bramą. „Uważajcie na wielbłądy, bo to sezon rozrodczy i samcom odbija”, poradziła przy następnym wybiegu. „Tutaj to w ogóle uważajcie i nie patrzcie im w oczy”, oświadczyła przed ostatnią furtką. Bizony przyglądały się nam bez ruchu. Bizony. 800 kilogramów żywej masy. Oceniłam szybko wystrój i wielkość wybiegu – żadnych szans ucieczki. Pięknie, albo muszę przejść przyspieszony kurs na zaklinacza dzikich zwierząt, albo zginę marnie. Najwyraźniej w Indonezji BHP nie istnieje. Na razie tylko „jelonki” (stado jeleni timorskich, danieli i nieco przypadkowych gazeli dorkas) nie miały wobec nas złych zamiarów.
Z mocno bijącym sercem dotarliśmy do wybiegu lam. Lamy również były niegroźne. „Tutaj mamy taki przypadek. Dziecko nie chodzi. Sprawdziliśmy krew matki – hipokalcemia. Dajemy wapń, ale dalej nie chodzi”. Zajrzeliśmy do zagrody. Matka podniosła się i zaczęła marudzić nerwowo. Na cienkiej warstwie trocin leżało jej wychudzone dziecko. Dyszało ciężko. Długie, cienkie nogi znaczyły ciemnoczerwone plamy odleżyn. Podniosło z trudem głowę i spojrzało na nas ogromnymi, granatowymi oczami.
„Może sprawdzicie, co się z nią dzieje? Może będziecie mieli jakiś pomysł?”. Popatrzyliśmy z Tomkiem po sobie. Lamy widzieliśmy ostatnio w zoo w Warszawie, kilka lat wcześniej. Alpaki na pastwiskach w Australii. W sumie o wielbłądowatych wiedzieliśmy tyle co nic.
Weszliśmy do boksu i wymanewrowaliśmy matkę na bezpieczną odległość. „Dzieciak jak dzieciak… musi mieć coś wspólnego z cielakiem czy źrebakiem”, pomyślałam, starając się nie panikować. Trochę deprymował mnie fakt, że nie miałam ze sobą ani stetoskopu, ani termometru, ani nawet zegarka. Myślałam, że idziemy tylko na wycieczkę, a nie aby badać pacjentów… Później okazało się, że sprowadzanie badania klinicznego do „swobodnych oględzin z bezpiecznego dystansu” jest w Batu standardową procedurą. Tak jak „nagła śmierć bez żadnych objawów” jest najczęstszą przyczyną zgonu. My jednak mieliśmy krzewić tam europejskie standardy, więc stojąc bez stetoskopu nad ciężko dyszącą lamą, czułam się co najmniej głupio.
LAMA
Była blada. Bardzo słaba. Wychudzona. Potężne zaniki mięśniowe zamieniły jej nogi w bezwładne patyczki. Stawy tylnych kończyn wyginały się na niemal wszystkie strony. Przykurcz mięśni zginaczy palców uniemożliwiał wyprostowanie nadgarstków. Nie mogła chodzić. Bez względu na stężenie wapnia w surowicy, w takim stanie nie miała szans utrzymać się na własnych nogach. Do tego ogromne odleżyny. I problemy z oddychaniem.
Wydawała się być przypadkiem beznadziejnym. Była jednak inauguracyjnym pacjentem naszego stażu, małą, prześliczną lamką, do tego żyjącą w kraju, gdzie eutanazja to barbarzyństwo, a długa, bolesna agonia to dar życia. Musieliśmy jej pomóc. Przykurczony nadgarstek spróbujemy wyprostować za pomocą szyny, tylne nogi zrehabilitować… Jednak uda nam się coś zrobić.
Wieczorem złapałam na czacie Izabelę Piórkowską, koleżankę ze studiów, obecnie lekarkę weterynarii w łódzkim zoo. Nie łączy nas specjalna zażyłość ani też morze przepitej wspólnie wódki, ale ratowanie lam zbliża ludzi.
„Mam tu małą lamę…, nie chodzi”, zaczęłam. „Selen i witamina E”, wypaliła natychmiast Iza. Musiałam się jeszcze bardzo, bardzo wiele nauczyć.
Gleby Ameryki Południowej są bogate w selen, dlatego też zawartość tego pierwiastka w roślinach jest dużo wyższa niż w innych częściach świata. Lamy, alpaki, wikunie i guanako, od setek tysięcy lat wypasające się na „selenowych” pampach, stokach i wzgórzach, są bardzo wrażliwe na niedobór tego mikroelementu. U młodych zwierząt powoduje on m.in. dystrofię pokarmową mięśni, uszkodzenie mięśnia sercowego oraz immunosupresję.
Następnego dnia rozpoczęliśmy leczenie. Dr Susan zgodziła się wzbogacić monoterapię wapniową w selen i witaminę E, a także zmienić plan żywienia z dwóch posiłków na dobę na karmienie co dwie godziny. Mleko za każdym razem zdajane było od matki. Na dobry początek podaliśmy małej kroplówkę z glukozą. „Szyną” pomagającą w rozciągnięciu ścięgien została listewka wycięta z plastikowej deski do krojenia. W czasie tych wszystkich zabiegów mała lama przyglądała nam się szeroko otwartymi oczami, zbyt słaba, by protestować. Spokojna, być może lekko zaciekawiona. Betty, jej dropiata matka, gadała nieprzerwanie, śledząc nasz każdy ruch.
Po trzech godzinach wróciliśmy. Efekt był piorunujący. Selen – cudowne lekarstwo. Lama nie leżała już bezwładnie w trocinach. Siedziała. Koślawo i niezgrabnie, ale o własnych siłach, wysoko zadzierając głowę na swojej łabędziej szyi. Zdjęliśmy opatrunek, optymistycznie oceniając, że nadgarstek można już znacznie bardziej rozprostować. Wymasowaliśmy po raz kolejny wszystkie nogi i na próbę unieśliśmy dzieciaka, sprawdzając, czy z naszą pomocą będzie potrafił stać. Zdezorientowane stworzenie nie wiedziało nawet, co zrobić z własnymi nogami. Na przemian podwijało je pod ciało lub prostowało, opierając mocno o ziemię. Stawy wyginały się w najbardziej zaskakujące, niefizjologiczne strony, sugerując zerwanie ścięgien. Eutanazja wydawała się być rozsądnym rozwiązaniem.
Przez kolejny tydzień odwiedzaliśmy lamę 3-4 razy każdego dnia, stopniowo wydłużając czas masaży, stretchingu i „treningu”. Mieliśmy wrażenie, że na naszych oczach dzieje się prawdziwy cud. Już po trzech dniach mała lama potrafiła utrzymać równowagę, stojąc na koślawych nogach. Skoncentrowana, sztywna z wysiłku, z rozdętymi chrapkami, walcząca z grawitacją. Stała jednak sama, bez niczyjej pomocy. Większą część dotychczasowego życia spędziła, leżąc na lewym boku, dlatego też lewe kolano uciekało jej daleko w świat, prawe opierało się o brzuch, stawy skokowe wyginały beczkowato, a nadgarstki wciąż pozostawały przykurczone. Asekurując, Tomek zaczął uczyć ją chodzić. Kolejnego dnia lama zrobiła swoje pierwsze w życiu, samodzielne dwa kroki. Miałam łzy w oczach! Anga, opiekun, również się wzruszył. Betty szturchnęła małą czule nosem… i wytrąciła ją z kruchej równowagi.
Od tego czasu mieliśmy wrażenie, że mała lama czekała na nasze wizyty. Witała nas podniesioną głową i postawionymi uszami. Wierciła się i wyrywała podczas masowania i rozciągania nóg, próbowała samodzielnie wstawać. Była 100-procentowo zaangażowaną pacjentką rehabilitacji.
Zresztą nie tylko ona czekała na nasze wizyty. Staliśmy się atrakcją dla wszystkich opiekunów zwierząt z Safari. Początkowo przychodzili pogapić się niedowierzająco, co też „doktory” z Europy nawymyślali i co cudują z małą lamą. My też nie wierzyliśmy w sens naszych zabiegów i to „szamaństwo” poważnie mnie krępowało. Po kilku dniach wiedzieliśmy jednak, że nic sobie nie wmawiamy – pod naszymi palcami czuliśmy już nie tylko skórę i kości, ale i rozwijające się mięśnie; nogi stawały się coraz bardziej elastyczne, a mała lama z każdym dniem potrafiła dłużej stać o własnych siłach i przejść o kilka kroków dalej. Opiekunowie Safari wkrótce zaczęli schodzić się, by kibicować i podziwiać cudowne ozdrowienie. W dniu, w którym odważyliśmy się wypuścić pacjentkę na zewnątrz, postanowili gremialnie, że rokuje już tak dobrze, iż warto ją ochrzcić. Wcześniej nikt nie wierzył w przeżycie małej i najwidoczniej nie chcieli marnować na nią imienia. Została Mulan. „Puput Mulan!”, wołali. Puput znaczy „córeczka”.
Powodem, dla którego musieliśmy przenieść treningi na zewnątrz, był fakt, że Mulan bardzo entuzjastycznie zaczęła „dreptać” do przodu, nie opanowała natomiast skręcania, co znacznie ograniczało jej możliwości treningowe w boksie. Biedna, jęcząca Betty, która dość szybko przestała stresować się naszą obecnością i manipulacjami przy jej dziecku, znów zaczęła marudzić. Stała w oknie i bezsilnie obserwowała swoją koślawą pociechę, ruszającą na podbój wybiegu.
Lamy to niesamowite zwierzęta. Trochę obawialiśmy się, jak zareagują na niedołężną, asekurowaną przez ludzi, pachnącą nieswojo pokrakę. Nie trzeba wiele, żeby skrzywdzić takie chucherko jak Mulan. Tymczasem ich reakcja mnie rozbroiła. Najszybciej pojawiła się młoda, najbardziej towarzyska i ciekawska lama. Obwąchała czule Mulan, trąciła nosem, powąchała Tomka i mnie. Zanim skończyła, stało za nią całe stado. Wszystkie dorosłe lamy po kolei przychodziły przywitać się ze zdezorientowaną i lekko przestraszoną małą. Wszystkie delikatnie i ostrożnie, bez jakichkolwiek złych intencji. Od przewodniczki stada, przez rozbrykaną młodzież, po największego samca, który o dziwo niewiele znaczy w zhierarchizowanym społeczeństwie lamiego matriarchatu. Mulan była zachwycona. Chciała biegać, ale zaplątała się we własne nogi. Tego dnia dreptała tak długo, że mieliśmy już dosyć asekurowania. Nie chciała się położyć ani wracać do boksu. Poczuła słońce na grzbiecie i wiatr w wełnie.
Kolejnego dnia była jednak znacznie słabsza. „Głuptas pewnie się przetrenował”, pomyśleliśmy. Spróbowaliśmy ją postawić, ale po kilku krokach omdlała. Oddychała ciężko. Już na samym początku leczenia kazaliśmy jej zmienić trociny na siano, mając nadzieję, że mniej pyliste podłoże ułatwi oddychanie. Teraz, zachęceni pokojową reakcją lam na nowe dziecko w stadzie, postanowiliśmy wynieść ją na zewnątrz i prowizorycznym płotem odgrodzić od reszty, żeby przez przypadek nie została stratowana.
Mulan nie miała apetytu, z upływem czasu jej stan sukcesywnie się pogarszał. Wieczorem została przeniesiona do kwarantanny. Wyraźnie zaostrzony szmer oddechowy ostatecznie przekonał dr Susan do rozpoczęcia antybiotykoterapii. Płyny, kolejna iniekcja selenu i witaminy E,tlen… Po kilku godzinach lama ożywiła się, wypiła solidną kolację i wróciła do mamy.
Rano znów przywitała nas z radością, nie mogła się doczekać, kiedy pomożemy dźwignąć z ziemi jej kościsty zadek i wyprowadzimy ją na spacer. Dzięki naszym treningom i masażom nauczyła się leżeć jak na lamę przystało – ze zgrabnie podwiniętymi pod siebie nogami. Dzięki temu ogromne odleżyny mogły zacząć się goić. Wstawanie wciąż jednak pozostawało poza jej zasięgiem. Nieustanne próby korygowania postawy również zaczęły przynosić efekt. Silniejsze mięśnie coraz lepiej trzymały w ryzach wyginające się niefizjologicznie stawy. Mulan zwiedzała świat i ćwiczyła niezmordowanie. Dawała z siebie wszystko. Chodziła tak długo, aż nogi uginały się pod nią ze zmęczenia. Asekurowanie jej wyczynów stawało się coraz bardziej czasochłonnym zajęciem i jedynie przytrafiające się jej omdlenia nie pozwalały mi w pełni cieszyć się z postępów. Niewydolność serca? Wrodzona wada serca czy dystrofia mięśnia sercowego na tle niedoboru selenu? Niedoceniane zapalenie płuc? Codzienne osłuchiwanie lamy niewiele wnosiło do rozpoznania. Żadnych niepokojących szmerów w sercu, szmer oddechowy był zaostrzony od dnia, kiedy ją poznaliśmy, i w tym zakresie zaordynowane leczenie niewiele zmieniało.
Nie pozwalając nam pogrążać się w ponurych myślach, Mulan najpierw nauczyła się skręcać, następnie pokonywać bezkolizyjnie krawężniki, a na koniec bezpiecznie kłaść na ziemi. Teraz wystarczyło małą postawić, pogłaskać czule i trzymać na oku, żeby nie padła ze zmęczenia w pełnym słońcu i nie nabawiła się udaru. Nie było to zbyt absorbujące zajęcie, więc korzystając z okazji, zajęliśmy się strzyżeniem sfilcowanej wełny dorosłych lam i przycinaniem ich przydługich paznokci. Lamy ostentacyjnie przestały się z nami przyjaźnić.
Dziesięć dni po rozpoczęciu leczenia weszliśmy na wybieg lam. Tam, w promieniach porannego słońca stała Mulan! Sama! To była chwila warta wszystkich godzin spędzonych z małą. Z boksu Betty wyszedł Anga, uśmiechając się promiennie i upewniając nas łamanym angielskim, że wcale Mulan nie pomagał. Kochana! Najpiękniejsza na świecie krzywonoga lamka! Posiedzieliśmy chwilę na absurdalnych betonowych grzybach „zdobiących” wybieg, kontemplując ten absolutny cud ozdrowienia, po czym wróciliśmy do innych pacjentów. Banteng kulał, lew morski nie chciał jeść, sitatunga zraniła nogę. Pracy w Batu Secret ZOO nigdy nie brakuje. Brakuje jedynie leków i narzędzi. Kilka razy zaglądaliśmy do lam, sprawdzić, jak Mulan radzi sobie ze swoją samodzielnością. Radziła sobie wyśmienicie. W zasadzie nie chciała nas więcej znać ani widzieć. Gdy Tomek próbował do niej podejść, uciekła i schowała się za mamą. Niewdzięczna.
Cieszyłam się jak dziecko! Wieczorem razem z Fendim, opiekunem lwów morskich, pojechaliśmy świętować ozdrowienie lamy w wesołym miasteczku. To był nasz pierwszy wolny wieczór od czasu, gdy wylądowaliśmy w Batu Secret ZOO. Pierwsza noc bez wertowania książek o leczeniu lam i wielbłądów, podstawach rehabilitacji, parazytologii, okulistyce czy chorobach skóry żyraf. Daliśmy się sponiewierać wszystkim „megamiksom”, kosmicznym kapsułom i innym katującym błędnik atrakcjom, zrobiliśmy zawody w jeżdżeniu na byku, porozbijaliśmy się gokartami. Było wspaniale, naprawdę, naprawdę wspaniale.
O świcie poinformowano nas, że Mulan nie żyje. Umarła o 3 nad ranem. Stałam nad stołem sekcyjnym, patrząc na poraniony pyszczek, pokaleczone biodro i łopatkę, które jeszcze wczoraj były całe i zdrowe, śnieżnobiałe i puszyste, i nie wierzyłam własnym oczom. Jak? Dlaczego? Przecież wszyscy ją kochali. Sekcja zwłok wykazała zapalenie płuc i złamanie pięciu żeber.
Autor:
lek. wet. Anna Bunikowska