Czy jesteś profesjonalistą?

Niektóre treści i reklamy zawarte na tej stronie przeznaczone są wyłącznie dla profesjonalistów związanych z weterynarią

Przechodząc do witryny www.weterynarianews.pl zaznaczając – Tak, JESTEM PROFESJONALISTĄ oświadczam,że jestem świadoma/świadomy, iż niektóre z komunikatów reklamowych i treści na stronie przeznaczone są wyłącznie dla profesjonalistów, oraz jestem osobą posiadającą wykształcenie medyczne lub jestem przedsiębiorcą zainteresowanym ofertą w ramach prowadzonej działalności gospodarczej.

Nie jestem profesionalistą

Staż z kangurami, pod baobabami

Bessy. Sprzeczka z pięcioma psami myśliwskimi podczas niedzielnego spaceru zakończyła się 6-godzinną operacją, kilkoma dniami hospitalizacji oraz sławą w lokalnej prasie i telewizji.

Bessy. Sprzeczka z pięcioma psami myśliwskimi podczas niedzielnego spaceru zakończyła się 6-godzinną operacją, kilkoma dniami hospitalizacji oraz sławą w lokalnej prasie i telewizji.

Wracałam do mojego ulubionego kraju na Ziemi! Na pewno gdzieś się dostanę. Wszystko będzie wspaniale, bo jakżeby mogło być inaczej? Wysłałam kilkanaście listów aplikacyjnych do lecznic i ośrodków opieki nad dzikimi zwierzętami w Australii. Wybrałam te największe, renomowane i najbardziej mnie interesujące. Leciałam do Australii za kilka miesięcy. Miałam czas. Miałam nadzieję. Miałam zapas niepoprawnego optymizmu.

Przez następny tydzień powoli spływały negatywne odpowiedzi. Pierwsza, druga, piąta, dziesiąta… Usiadłam przed komputerem z planem trasy przejazdu i wypisałam kolejne kilkadziesiąt adresów lecznic, znajdujących się po drodze. Kolejne kilkadziesiąt maili z CV i listami polecającymi. Kolejne negatywne odpowiedzi. Wszystkie uprzejme i pełne przeprosin. Wszystkie tłumaczące, że niedawna zmiana przepisów ubezpieczeniowych uniemożliwia im przyjmowanie na praktyki zamorskich studentów i lekarzy weterynarii. Moje prywatne ubezpieczenie zdrowotne nie miało tu znaczenia. Sytuacja zaczynała wyglądać beznadziejnie. Nie będzie szczęśliwego powrotu do medycyny weterynaryjnej. Wysokich standardów. Leczenia kangurzątek. Kolejnej australijskiej przygody. I gdy już niemal straciłam nadzieję i pogodziłam się z klęską moich edukacyjnych planów, odpisała Sara. Odpisała z przeprosinami, że tak późno, ale mój e-mail zawieruszył się w stosach bożonarodzeniowej korespondencji. Tak, mogę przyjechać, kiedy chcę i na ile chcę. Do Kimberley Wildlife Rescue – ośrodka z pierwszej listy najciekawszych lecznic.

DZIKI ZACHÓD

Kimberley to rejon administracyjny i kraina geograficzna w północno-zachodniej części Australii. Tu nie ma dużych miast. Na obszarze porównywalnym z terytorium Szwecji żyje 41 tys. mieszkańców. Największą osadą, w której znajduje się Kimberley Rescue Centre, jest Kununurra, stolica regionu, 7 tys. mieszkańców. Jedyne budynki liczące więcej niż dwa piętra to hotel, motel i szpital. Jedyne lokalne atrakcje to dwa supermarkety, kilka sklepów monopolowych i barów (karaoke w każdą środę!). Shi-Tav jest najpopularniejsza bądź jedyna na tyle duża, by pomieścić połowę kununurskiej społeczności. Shi-Tav to skrót od Shitty Tavern. Nie zmienia to faktu, że w piątkowy wieczór można tu spotkać niemal wszystkich mieszkańców. Oficjalny dress code? Cokolwiek, byle nie gumowe japonki. W mieście, gdzie popołudniowe upały osiągają 45 stopni, moda to zamorska fanaberia, a Vogue to tylko marka papierosów, zakaz gumowych klapków to poważne ograniczenie, elegancka impreza. Nieoficjalny dress code? Biała skóra. Tu nie spotkamy Aborygenów.

Aborygenów możemy podziwiać przez całe dnie na ulicach miasta. Przesiadują stadami na trawnikach, okupują cień niemal każdego drzewa, spacerują po parkingu przed supermarketem w nadziei znalezienia turysty jelenia, który rzuci im dolara albo lepiej papierosa. Przede wszystkim jednak piją. Piją i tłuką butelki. Ich fascynacja szklaną stłuczką ma w sobie niemal coś mistycznego. Nad ranem główne ulice mienią się srebrzyście. Dojedź rowerem do pracy bez przebicia dętki i już masz szczęśliwy dzień! Sytuacja jest poważna, a migotliwe chodniki są najmniejszym problemem. Biali zieją nienawiścią. „Czarni” rozpamiętują krzywdy sprzed lat. I piją. Stać ich. Oprócz zasiłku dla bezrobotnych dostają tantiemy za udostępnienie swoich ziem kopalni różowych diamentów. Ile dostają? Wystarczająco, żeby o 15 po południu być już zalanym do nieprzytomności, choć alkohol w Kununurze można kupić dopiero po godzinie 12. Jeśli zaszaleją i nie wystarczy im do pierwszego, wtedy kradną. Australijczycy opowiadają setki historii o włamaniach, rabunkach z bronią w ręku, napadach i bandach siedmiolatków bezczelnie łupiących domy. Bo są zbyt młodzi, by iść do poprawczaka. Ile w tym prawdy? Pierwszego wieczora jechałam przez Kununurrę, nie wierząc własnym oczom. Najbrzydsze, najbardziej ponure i nieprzyjemne miasto Australii, w jakim kiedykolwiek byłam. Strach. Naprawdę strach chodzić jego ulicami.

Mieszkałam w Kununurze ponad miesiąc. Robi fatalne pierwsze wrażenie. Z czasem jednak zaczyna się ignorować Aborygeniątka masowo produkujące „tulipany” z butelek po winie, ostatecznie nigdy żadne z nich nie próbowało mi zrobić krzywdy swoim „wynalazkiem”. Zarówno one, jak i starsi zawsze byli dla mnie mili. Myślę, że ci, których regularnie mijałam w drodze do sklepu, z czasem przyswoili sobie, że nie palę i nie rozdaję drobnych. Uśmiechali się i życzyli dobrego dnia.

Biali jak to biali w outbacku. Nosili kowbojskie kapelusze do krótkich spodenek i gumowych japonek, jeździli pick-upami 4×4, palili setki papierosów, żartowali sprośnie i serdecznie, a „bloody” było przymiotnikiem adekwatnie określającym 90% zjawisk, ludzi i przedmiotów.

Kimberley to nie miasta. To przede wszystkim zachwycający busz. Moim zdaniem najpiękniejszy w Australii. Sawanna, wysokie trawy, czerwone skały, termitiery i monumentalne baobaby. Ukryte wąwozy, jeziora i wodospady. Trzeba mieć przewodnika (oraz krem z filtrem +50, kilka litrów pitnej wody i trochę samozaparcia), żeby odkryć piękno tego regionu, i ogromne szczęście, by dostrzec jego mieszkańców. Kimberley to jedna z największych i najważniejszych ostoi drobnych torbaczy, wytępionych w pozostałych częściach kraju z powodu presji introdukowanych drapieżników oraz nadmiernego wypasania bydła. Tu cały czas czają się cętkowane desurysy, pocieszne jarmarje i makabryczne kowari. Tu także żyją trzy z czterech najbardziej jadowitych węży Australii. Niebo należy do setek gatunków ptaków.

Oczywiście, przyjeżdżając do Kununurry, nie miałam o tym bladego pojęcia. Wiedziałam jedynie, że w Kimberley Rescue Centre wyleczono kilka krokodyli i dziesiątki kangurzątek.

NIC NOWEGO

Trzeba przyznać, że Sara robiła wszystko, aby do stażu w KRC mnie zniechęcić. Nazwała to szczerością.

Leczą głównie psy, przeprowadzają dużo zabiegów chirurgicznych, ale w większości to sterylizacje i kastracje. Kangury trafiają się raz, czasami dwa razy w miesiącu. Mają co prawda pod opieką sierotki skaczące w ich ośrodku rehabilitacji za miastem, ale one nie potrzebują już opieki medycznej. Trafia do nich sporo gadów i ptaków, ale nie każdemu z nich można pomóc. Czy mnie to interesuje? TAK!!! Jak mnie, polskiego weterynarza marzącego o leczeniu dzikich zwierząt, ma nie interesować leczenie kangura? Interesowało mnie wszystko. Bo jak może wyglądać klinika weterynaryjna w Australii?

Zwyczajnie? Nowocześnie i superprofesjonalnie? Byliśmy na stażu we dwoje. Mój kolega Tomek i ja. Tomasz, mieszkaniec Ostrołęki, znający lokalne gabinety weterynaryjne dzięki swoim problematycznym kotom, uznał KRC za klinikę weterynaryjną nowej ery. Ja, od trzeciego roku studiów pałętająca się po warszawskich lecznicach w roli technika, wolontariusza, asystenta albo podglądacza, za lecznicę z dobrym zapleczem diagnostycznym i ciekawym wystrojem. Żadnego szału. Nie przeszczepiają tu psom zastawek serca, nie mają rezonansu magnetycznego w garażu. Nie robią nawet TPLO. Nie chcę tu antagonizować „warszawki” z resztą kraju ani tym bardziej Ostrołęki z cywilizacją. Mieliśmy po prostu odmienne opinie.

Dwa gabinety, duża poczekalnia z kącikiem zabaw dla dzieci i akwarium niegodnym większej uwagi, sala chirurgiczna, szpital z dziewięcioma klatkami, kuchnia socjalna, gabinet szefowej, jako taki nigdy nie używany, będący za to ulubionym miejscem pracy groomerki, „pokój z mikroskopem” i łazienka. Na wyposażeniu analogowe RTG, USG, mikroskop, aparat do narkozy wziewnej, nowiutki sterylizator, który zepsuł się kilka dni po naszym przyjeździe, i imponująca biblioteka. Wizyty od 8 do 17, od poniedziałku do piątku. Przed południem (w praktyce do 14) zabiegi chirurgiczne. Po południu – konsultacje internistyczne. W weekendy i po godzinach – dyżury na telefon.

Pacjentami są przede wszystkim psy. Australijskie psy. Pracujące, poważne zwierzęta. Przez miesiąc stażu nie widzieliśmy w lecznicy ani jednego yorka, chihuahua czy maltańczyka. Tu najpopularniejsze są border collie, kelpie, blue heelery, amstaffy, staffordy i wszystkie ich mieszanki. Powody wizyty to: szczepienia, odrobaczenie, profilaktyka dilofilariozy, problemy skórne, zapalenie uszu, pogryzienia, połamania. W dalszej kolejności: biegunki, zaparcia, nowotwory, wypadki komunikacyjne i zapalenia górnych dróg oddechowych. Z problemów egzotycznych (przynajmniej raz w tygodniu): ukąszenie przez jadowitego węża lub zatrucie po zjedzeniu ropuchy agi. Wbrew pozorom konsumpcja ropuchy bywa bardziej niebezpieczna niż ukąszenie niejednego węża. Na zawartą w śluzie toksynę nie ma antidotum. Ropuchy dotarły do tego regionu zaledwie kilka lat temu, zbierając śmiertelne żniwo zarówno wśród dzikich, jak i domowych zwierząt. Obserwacje biologów donoszą, że część drapieżnych ptaków nauczyło się na nie bezpiecznie polować, a część drapieżnych torbaczy nauczyło się ich bezpiecznie unikać. Obserwacje właścicieli i weterynarzy donoszą, że część psów nauczyło się wykorzystywać ropuchy w celach rozrywkowych, a może metafizyczno-poznawczych. Bufotenina w niewielkich ilościach jest substancją psychoaktywną. Ku zgorszeniu niektórych właścicieli ich ukochane czworonogi regularnie węszą w ogrodzie w poszukiwaniu płaza, denerwują go, pobudzając sekrecję śluzu i zlizują narkotyk z ropuszego grzbietu, by po chwili pędzić co sił w łapach dookoła domu lub leżeć bez ruchu, półprzytomnym spojrzeniem kontemplując zaczarowaną rzeczywistość. Co ciekawe lub szokujące, bufotenina znalazła swoich amatorów również wśród Australijczyków (głównie rdzennych Australijczyków), tutejsze prawo klasyfikuje ją jako narkotyk kategorii 1 – na równi z heroiną czy kokainą.

Kotów nie ma w Kununurze zbyt wiele lub niewielu właścicieli o nie dba. Być może mieszkańcy hołdują ekologicznie słusznej teorii, że koty, jakkolwiek cudowne i wspaniałe, to seryjni mordercy doprowadzający do zagłady dziesiątki gatunków małych, bezbronnych torbaczy. Może uważają, że w zestawieniu z weterynaryjnym cennikiem leczenie kota się nie kalkuluje. Koty w klinice pojawiały się rzadko.

Dużą różnicą był sposób prowadzenia pacjentów, kompletnie sprzeczny z interesem firmy, za to pełen zrozumienia i szacunku dla czasu właściciela i jego chęci spędzania każdego popołudnia w klinice. O ile stan zwierzęcia nie wymagał stałej opieki lub codziennej kontroli, leki wydawane były do domu, a właściciel pojawiał się dopiero na wizycie kontrolnej. Po standardowych zabiegach chirurgicznych nie stosowano osłony antybiotykowej. Ketamina i ksylazyna, jeśli w ogóle, była używana jedynie do premedykacji przed eutanazją. Poza tym zarówno leki, jak i schematy leczenia na drugim końcu świata są takie same jak w Europie. Podobnie jak fizjologia i patofizjologia psów i kotów czy farmakokinetyka leków. Nie przeszliśmy więc w Australii żadnego weterynaryjnego szoku kulturowego. Ceny, przy uwzględnieniu australijskich zarobków, należało uznać za rozsądne.

ŻÓŁWIE, KANGURY, JASZCZURKI

Podczas naszego pierwszego dyżuru do kliniki przyniesiono wyniszczoną, przegrzaną agamę kołnierzastą i wodnego żółwia z otwartym złamaniem kończyny piersiowej. Żółw uciekł z paszczy krokodyla. Na plastronie zostały mu na pamiątkę głębokie, stylowe szramy po krokodylich zębach. Z łapy ocalały jedynie marne, gnijące szczątki. Drugiego dnia pomagaliśmy odłowić z wybiegu dwie wyrośnięte walabie smukłe i wypuścić je na wolność. Trzeciego dnia trafił do nas zimorodek, którego, pewnie nie wierząc własnym oczom, ktoś wyłowił ze stawu w ogrodzie. Nie narzekaliśmy na brak egzotycznych pacjentów. Żółw potrącony przez samochód, którego karapaks składaliśmy w całość jak trójwymiarowe puzzle. Przepiękny drop australijski, chwiejący się na swoich długich, zgrabnych nogach po nieudanym ataku kani czarnej. Dziesiątki piskląt, które wypadły bądź zostały wyciągnięte z gniazda, by ostatecznie wyrosnąć i opierzyć się w jednej z lecznicowych klatek. Maleńki miodojad, który przez niemal dwa tygodnie był moim zwierzątkiem domowym, małym głodem i niezawodnym budzikiem. Ptaki pokiereszowane przez koty. Ptaki pokiereszowane przez dzieci, ciskające kamieniami we wszystko, co żyje. Ptaki potrącone przez samochody. Przytłaczającej liczbie z nich nie można było pomóc, bo w KRC celem jest wypuszczenie zwierzęcia ponownie na wolność. Tu nie ma miejsca i czasu, by zapewnić kalekom spokojne życie w klatkach.

Osierocone kangurzątko trafiło do lecznicy pod koniec naszego stażu. Kobieta, która go znalazła, nadrobiła kilkaset kilometrów drogi, by go odwieźć. Znalazła go nocą. Siedziało na poboczu. Przytulone do swojej martwej, zabitej przez samochód matki. Australijskie autostrady usłane są szczątkami kangurów. Niestety nie mogliśmy mu pomóc. W okolicach Kununurry nie ma kangurów rudych, a do tego gatunku należała przywieziona do nas sierotka. KRC nie ma zaś warunków, by je odchowywać. Kangury rude potrzebują znacznie więcej przestrzeni i większych wybiegów niż ratowane przez ośrodek walabie i kangury górskie, przede wszystkim jednak potrzebują innych kangurów rudych. Są zwierzętami stadnymi. Wychowane samotnie, nawet jeśli silne i zdrowe, mają ogromny problem po wypuszczeniu na wolność. Po pierwsze, muszą znaleźć swoje własne stado i zostać w nim zaakceptowane, po drugie – muszą szybko nauczyć się życia w grupie. Dorastające wśród ludzi kangurzątka nie wiedzą, jak się odnaleźć w kangurzym społeczeństwie. Dlatego też nasze kangurzątko, ogrzane, uspokojone, zakwaterowane w nowej, patchworkowej torbie z puszystą wyściółką, nakarmione i obfotografowane – pojechało dalej. Do ośrodka zajmującego się wyłącznie kangurami rudymi, gdzie dorośnie wraz z kolegami z tej samej grupy wiekowej, by ostatecznie w tym samym składzie zostać wywiezionym w busz, na wolność.

KOKTAJLOWE PIĄTECZKI

Najbardziej niezwykły był zespół. Dziewczyny. W Kimberley Rescue Centre pracują tylko dziewczyny. Jeśli ktoś szowinistycznie zastanawia się, jakim cudem lecznica jeszcze działa – nie działa żadnym cudem, tylko wypracowaną, pełną wyczucia, kiedy komu schodzić z drogi, kooperacją wielkich indywidualistek.

Sara, szamanka medycyny naturalnej, z ekscentryczną fryzurą mającą nawiązywać do Jing-Jang lub czarnego charakteru ze „101 Dalmatyńczyków”, oficjalna szefowa. Bel, wolny duch, od kilku lat żyjąca marzeniem wielu – pracuje przez kilka miesięcy, pół roku, rok, by zaoszczędzić, spakować plecak i polecieć za ocean, wspinać się na kolejne szczyty i odkrywać kolejne egzotyczne kraje. Od jakiegoś czasu zawsze wraca do KRC. Desenka, tatuażystka i grafik z rockandrollową charyzmą, szefowa pielęgniarek, manager, wolontariusz wszelkich okolicznych projektów ochrony przyrody i nieoficjalna szefowa ośrodka.

I 5 pielęgniarek. Wszystkie zawsze w firmowej czerni, która nie jest pogrzebowa, tylko elegancka. Wytatuowane. Niebanalne. Trochę złośliwe, ironiczne i zdystansowane do „normalnego świata”, ale oficjalnie przemiłe i uprzejme. W recepcji zawsze stoją świeże kwiaty od któregoś z zachwyconych właścicieli, zwykle bez sprecyzowania, kim klient się zachwycał. „Emergency box” z czekoladkami nigdy nie świeci pustym dnem, choć spożycie jest znaczne.

Jałowe ręczniki chirurgiczne są w fioletowe sówki, kolorowe rybki i małe syrenki. Odświeżacze do powietrza to potężna kolekcja zapachowych świeczek. Możesz wybrać, czy dziś gabinet ma pachnieć konwaliami, czy fiołkami.

Koktajlowe piątki wprowadziła w życie Bel, krzewiąc w outbacku zwyczaje jednej z angielskich lecznic, gdzie również zdarzyło jej się pracować. Niemal wszystko, co związane z alkoholem, jest w Australii skazane na sukces. Zwłaszcza kolorowe drinki z kolorowych kieliszków. W piątkowy wieczór, po pracy w lecznicy zostawał cały zespół. Kto miał akurat wolne, dojeżdżał. Wybieranie drinka i przepisu zajmowało zwykle kilka dni i długich dyskusji w przerwie na lunch. Zazwyczaj stawało na czymś zawierającym sok ze świeżych owoców, w końcu wszystkie chciałyśmy być wiecznie piękne i młode. Stawiała Bel, główny lekarz, w podziękowaniu za pracę i pomoc całego zespołu.

Siadałyśmy więc na zapleczu, z widokiem na nikomu niepotrzebny kurnik, w którym oprócz czterech emerytowanych niosek mieszkał gąsior z przeszłością, kakadu po przejściach i najgłośniejsza na świecie, nielotna kukabara chichotliwa. Lecznicowe psy-znajdy żebrały o uwagę i podrapanie po brzuchu. W oknach poczekalni błyszczały hipisowskie witrażyki, a my sączyłyśmy drinki i dojrzewałyśmy do wyjścia do Shi-Tav. Nikt się nie śpieszył. Było dobrze. Było naprawdę dobrze.

 

Autor:
lek. wet. Anna Bunikowska

Nasi klienci