Dodano: 25.02.2015, Kategorie: Weterynarz za granicą
Trenerzy papug
– Orła to może wytresować każdy! Zero trudności. Serio: widzi mięso – leci – łapie – leci – żre. Z każdym ptakiem drapieżnym tak jest. Orły, sokoły, jastrzębie. Wykorzystujesz ich instynkt i wszystko jest proste. Co innego papugi. Z papugą musisz mieć więź!
– Naprawdę? Przecież po każdym triku też dajesz swoim papugom orzeszka.
– No tak, ale to tylko dodatkowe wzmocnienie. Tak naprawdę ona robi te sztuczki, bo chce i mnie lubi. Ona tak naprawdę ma gdzieś te orzeszki. Przecież nie będę jej głodzić przed występem, żeby robiła wszystko dla orzeszków. Mówię ci, papuga to skomplikowane zwierzę. I musi mieć z tobą więź. Inaczej zapomnij, nic z nią nie zrobisz.
Juan i Maria to trenerzy ptaków z Katalonii. Z Katalonii, nie z Hiszpanii, to ważne. Młodzi. On 23-, ona 21-letnia. Wyjechali, gdy po długich miesiącach starań, oszczędzania i kombinowania wyszło im, że ciężko żyć szczęśliwie w kraju, gdzie wynajem pokoju pochłania ponad połowę pensji. Znaleźli w internecie informacje o Parku Ptaków na Jawie, wysłali CV i filmy z ich dotychczasowych pokazów. Spodobali się i przyjechali. Kolejni, w niepokojącej fali emigracji, wymywającej młodych, wykwalifikowanych ludzi z Europy do Azji. Wszystko dlatego, że dzika, chaotyczna, absurdalna Indonezja okazuje się być mimo wszystko rozwijającym się krajem obiecujących zarobków.
Pracowaliśmy w sąsiednich parkach rozrywki. Wieczorami spotykaliśmy się pogadać, tak powstała nasza spontaniczna europejska grupa wsparcia.
Indonezyjski mur
To były długie, ciężkie rozmowy naiwnych idealistów, którzy przyjechali na Jawę, żeby zderzyć się ze ścianą wrogiej arogancji. Maria zawsze ze łzami w wielkich czarnych oczach. Juan poważny, opanowany, coraz bardziej przytłoczony otaczającą go beznadzieją. Zmęczeni. Zrezygnowani. Jak oni sobie z tym radzili? Dzieciaki na końcu świata. Nie pili, nie palili, nie przeklinali, nie chodzili na imprezy, nie trenowali boksu ani biegów długodystansowych, nie słuchali żadnej bojowej muzyki. Nie wiem, jak odreagowywali swoje stresy. Dla mnie byli uosobieniem niesprawiedliwości losu. Tacy młodzi, tacy dobrzy i niewinni w takim okrutnym bagnie. Tymczasem poradzili sobie najlepiej z nas wszystkich. I zmienili ptasi świat.
Zanim zaczęli pracę, swoistym standardem lokalnych ekspertów było trenowanie przez maltretowanie. Ptaki poddawano przemyślnym karom, papugi trzymano tuż obok drapieżników, w pomieszczeniu dla ptaków nagminnie palono papierosy, a muzyka ogłuszała. Zgodnie z przewidywaniami Juana pokazy regularnie kończyły się ucieczką kolejnych papug. Czasami ptaki, przestraszone rojącą się od kotów wolnością, pozwalały się złapać pracownikom parku. Czasami znikały na zawsze, może w pazurach kotów. Katalońskie propozycje zmian zanegowano szybko i totalnie, dla zasady.
Podstawowy problem, z jakim spotyka się po przyjeździe na Jawę Europejczyk (albo każdy biały człowiek, bo obywateli innych kontynentów również doprowadzano tutaj do rozpaczy), to rozdźwięk między oczekiwaniami i założeniami pracodawcy a nastawieniem najbliższych współpracowników. W gabinecie dyrektora wszystko jest pięknie. Potrzebują ciebie, twoich umiejętności, doświadczenia, zachodniego sposobu myślenia, zapału i energii. Musisz respektować lokalne zwyczaje i dostosować się do zwrotnikowego (czyli niezawrotnego) tempa pracy, ale TAK! Tak, bardzo cię potrzebują, chcą się uczyć, gonić Zachód, postęp i sny! Pełen entuzjazmu lądujesz w nowym miejscu pracy, dajesz sobie kilka dni na ocenę sytuacji i poznanie otoczenia, proponujesz delikatnie pierwszą drobną zmianę… i okazuje się, że jej wykonanie jest niemożliwe. Kolejna próba – nie, jeszcze jedna – nie, następna – nie… Nie, bo nie! Bo się nie da, bo nie wolno, bo nie chcą, bo tutaj tak nie można, bo oni wiedzą lepiej, bo jesteś białym imigrantem, do którego wszyscy będą się uśmiechać, a bardzo, bardzo nieliczni słuchać. Bo gdzieś tam, nad tobą, jest przełożony, przerażony i wściekły, że oto zza morza przyleciało śmiertelne zagrożenie dla jego hegemonii. Dlatego zrobi wszystko, żeby je skompromitować, oczernić, zniszczyć i zmusić do wyjazdu.
Ale przecież jesteś młody, uparty, a twoi znajomi uważają, że wiedziesz rajskie życie na pięknej tropikalnej wyspie. Głupio mówić, że nie. Pracujesz ze zwierzętami. To wciąga. Poznajesz je. Oswajasz. Uczysz. Rozpaczliwie czepiasz się każdego najdrobniejszego sukcesu. I trwasz. Aż do momentu, gdy odkrywasz, że kochasz te nieszczęsne zwierzaki zbyt mocno, by je porzucić.
Z czasem można sobie wypracować umiarkowane posłuszeństwo oraz pewną dozę zaufania i respektu u współpracowników. „Z czasem” określa długie tygodnie makiawelicznej dyplomacji, oślego uporu i zaciskania zębów.
Jak wytresować kakadu
Salon Marii i Juana zaczął wyglądał jak żłobek dla ptaków. Cała podłoga obstawiona była klatkami z pisklętami różnych gatunków kakadu. Dryfowały na tratwach ze stron codziennych gazet. W sypialni, w inkubatorze rosła barwnica Juno. Z czasem na kuchennym stole zamieszkał młodziutki dzioborożec. To właśnie jego wrzaski ostatecznie przelały czarę goryczy sąsiadów.
Zdobycie pozwolenia na odchowywanie piskląt było pierwszym sukcesem Katalończyków oraz kluczem do ich sposobu trenowania ptaków. By trenować papugi, musieli mieć z nimi „więź”, a jak tu nawiązać „więź” ze straumatyzowaną młodą arą, która na widok człowieka nie wie, co ze sobą zrobić, bo nie potrafi przewidzieć, czy dziś ktoś ją nastraszy, czy da jej orzeszka. Dlatego po długich pertraktacjach i rozmowach dostali pod opiekę pierwsze dwa pisklaki, a gdy okazało się, że papużątka nie poszły na zmarnowanie, tylko rosną zdrowo i szczęśliwie, liczba łysych, pokracznych, rozwrzeszczanych stworów w salonie zaczęła szybko rosnąć. Trenerzy zaś nawiązywali z nimi „więź”, co (pomijając oczywiście karmienie i niekończące się sprzątanie) sprowadzało się głównie do głaskania, przytulania, zabawiania i noszenia na dłoni. Taka praca. Chyba nigdy nie widziałam ich bez któregoś z kakadu w ręce. Poświęcali im każdą wolną chwilę. Wstawali o 6 rano i pracowali bez przerwy do zachodu słońca. 7 dni w tygodniu. Nigdy nie brali wolnego. Poza wychowywaniem swojego prywatnego żłobka trenowali też dorosłe papugi. Wbrew ich obawom – z dużymi sukcesami.
Trzeba mieć ogromne wyczucie, żeby pracować z papugami. Trening musi się skończyć w pozytywnym dla zwierzaka momencie. Nie może być za długi. Nie może jej nudzić. Nie może frustrować. Nie może jej się źle kojarzyć. Czasami pracujesz z nią 10 minut i musisz skończyć, czasami pół godziny, a ona cały czas chce kooperować. Niektóre papugi wolą uczyć się rano, inne wieczorem. Upał w południe nie służy nikomu, więc lepiej w tym czasie dać sobie i zwierzakom spokój. Skąd masz to wszystko wiedzieć?
Mieliśmy w parku gadające papugi, ale nie gadały aż tak wylewnie. Musisz nauczyć się obserwować i rozumieć to, co widzisz. Ważny jest również wybór miejsca. Ptak musi czuć się bezpiecznie, musi też być skoncentrowany na treningu. Nie powinny go rozpraszać żadne dodatkowe bodźce. Początkowo nie może mieć też możliwości ucieczki… tak na wszelki wypadek. Poza tym, przez cały czas musisz dbać o łączącą cię z ptakiem więź. Orzeszki to nie wszystko.
Jak nauczyć ptaka fruwać nad sceną? Przelatywać przez kolorowe obręcze? Jeździć na rowerze? Na hulajnodze? Wciągać flagę na maszt?
Juan twierdził, że jeśli masz z ptakiem dobry kontakt, potrafisz go gestem albo wzrokiem kierować w locie, gdzie chcesz. Taka magia. Latać z „ręki do ręki” uczyli swój żłobek kakadu w czasie, gdy ptaki same zaczynały uczyć się latać. Nic bardziej prostego i naturalnego – dopiero zaczynały poznawać, jak używać skrzydeł, więc gdzie mogły znaleźć lepszą i bezpieczniejszą trasę niż z gałęzi-ręki „taty Juana” na gałąź-rękę „mamy Marii”? Do tego „rodzice” wydawali się być zachwyceni ich postępami! I za każdy przelot częstowali orzeszkiem! Sama radość!
Juan i Maria naprawdę byli zachwyceni. Każdym ptakiem z osobna i każdym jego najdrobniejszym sukcesem. Każda papużka miała swoje imię, historię, charakter, ulubione smakołyki, ulubione zachowania, predyspozycje, talenty.
Mieli rację! Juno zawsze chciała się przytulać! Sky ubóstwiała drapanie pod czubkiem. Rocky był strasznym łobuzem. Poly była nieco nieśmiała, za to uwielbiała latać. Joey był zdystansowanym, opierzonym geniuszem. Z czasem też żłobek kakadu wyrósł na najbardziej wzruszającą ferajnę na świecie. Ptaki zachowywały się jak kociaki. Podchodziły do ludzi, były rozbrajająco ufne, radosne i ciekawskie. Wszystko traktowały jak kolejny pretekst albo okazję do zabawy. Patrzyło się w ich czarne ślepka i można było przysiąc, że podlotki się uśmiechają.
Na ciekawości i zamiłowaniu do zabaw opierały się lekcje jeżdżenia na hulajnodze czy rowerze. Ptaki do pewnego stopnia uważały, że to całkiem zabawne. Poza tym były orzeszki… i jak niezmordowanie podkreślał Juan – „więź”! Przecież papugi doskonale wiedziały, że jeśli przejadą się na hulajnodze, sprawią mu przyjemność, robiły to więc dla niego!
Joey, ara żółtoskrzydła, poszedł dalej niż prymitywne pedałowanie na rowerku o 4 kołach. Joey jeździł samochodem. Numer polegał na tym, że wskakiwał za kierownicę jeepa i jeździł nim po scenie, aż samochód odmawiał współpracy. Papuga wysiadała. Dreptała pieszo do stacji benzynowej po drugiej stronie stołu. Brała w dziób wiadro, podstawiała pod kranik, po czym pompowała wajchą wyimaginowane paliwo. Gdy oklaski cichły, chwytała w dziób wiaderko i maszerowała z powrotem do swojego bezużytecznego wozu. Zatrzymywała się przy nim i patrzyła przenikliwie na tresera, aż ten, po krótkiej pantomimie zdziwienia, otwierał maskę jeepa. Wtedy Joey przelewał zawartość wiaderka do baku, zamykał maskę, wskakiwał za kierownicę i odjeżdżał szczęśliwy. Joey był genialnym ptakiem, Juan był wspaniałym treserem.
Rocky
W związku z istnieniem naszej nieoficjalnej grupy europejskiego wsparcia szybko stałam się nadwornym lekarzem papuziego żłobka. Przez długie tygodnie nie działo się nic wielkiego. Joey złapał gdzieś tropikalne piórojady, Sky połknęła sondę. Wszystkie rosły zdrowo. Do czasu, aż na szyi Rockiego pojawił się wielki strup.
Młody kakadu czuł się dobrze, miał apetyt i niezmordowaną chęć brojenia i denerwowania całego świata, postanowiłam więc czekać na rozwój sytuacji z nadzieją, że zanim strup odpadnie, wszystko co ranne pod spodem się zagoi. Na wszelki wypadek zabroniłam nadgorliwym „rodzicom” jakichkolwiek manipulacji przy strupie oraz kąpania, zraszania czy innego moczenia w celu chłodzenia ptaka w południe.
Kilka dni później zadzwoniła przerażona Maria. Strup odpadł, a wszystko, co Rocky zjadał, lało mu się po piórach szyi. To jednoznacznie dowodziło, że tajemnicza zmiana była efektem poparzenia wola, najprawdopodobniej przez podanie zbyt ciepłej karmy.
Spotkaliśmy się w szpitalu naszego zoo. Maria roztrzęsiona, Juan zmartwiony, lecz opanowany, jak zawsze. Rocky zawadiacki, lekko zdezorientowany i utytłany karmą. Nie wydawał się cierpieć. Dziura w skórze i ścianie wola miała około 1 cm średnicy.
Podzieliliśmy się obowiązkami. Juan miał obdzwonić wszystkich możnych naszych jawajskich światów i dowiedzieć się, czego sobie życzą wobec Rockiego: czy ja mam go zszywać dziś w nocy, czy lekarki z Parku Ptaków jutro? Małe kakadu i wielki problem. Ich ptak, nasz szpital. Co powiedzą ich weterynarze? Co powiedzą nasi? Co powie szef? Moi polscy znajomi, aktualnie bawiący się na Jawie, mieli zaopiekować się Marią, która wyglądała zdecydowanie gorzej niż dziurawa papuga. Chłopcy podeszli do tematu pragmatycznie i zamiast udzielić przerażonej, zapłakanej dziewczynie wsparcia, podarowali jej rolkę papieru toaletowego i zostawili. Ja zajęłam się przygotowaniami do zabiegu. Najdłużej szykował się Rocky. Trenerzy nakarmili go szczodrze i wole opróżniało się blisko 4 godziny.
Kakadu spremedykowano mieszanką ketaminy (15 mg/kg) z ksylazyną (4 mg/kg) podaną domięśniowo, poddano preoksygenacji w układzie otwartym, a następnie założono maskę i podano izofluran. Zasypiający ptak pozostawał pod opieką trenera, co zdecydowanie wpływało na niego uspokajająco. Okolicę rany zdezynfekowano jodyną, by nie ryzykować uszkodzenia tkanek wola alkoholem. Odpreparowano skórę od mięśni wola, odświeżono brzegi rany. Ranę zamknięto dwoma warstwami szwów. Przez kolejny tydzień ptak dostawał osłonowo enrofloksacynę (15 mg/kg i.m.), pierwszego dnia podano również tramadol (5 mg/kg; decyzja silnie ograniczona małą możliwością wyboru innych leków).
Ponieważ ptak nie okazywał żadnych objawów bólu czy dyskomfortu, zrezygnowano z podawania leków przeciwbólowych. Zmodyfikowano również sposób karmienia, by kakadu dostawało tę samą ilość karmy dla piskląt papug, lecz rozdzieloną na 6, a następnie 4 karmienia dziennie. Miękkie owoce i warzywa podawano do woli. Trenerzy mieli również zadbać o dostarczenie Rocky’emu wystarczającej ilości rozrywek, by nie był zainteresowany manipulacjami przy szwach.
Rocky okazał się bardzo wdzięcznym pacjentem. Nie interesował się szwami, niezmiennie dopisywał mu apetyt, nie stracił nic ze swojego łobuzerskiego animuszu, a po tygodniu wrócił do treningów i nauki.
Jest dobrze
Pierwszą papugą, którą włączono do „ptasiego show” odbywającego się dwa razy dziennie w Parku Ptaków, była Poly. Latała w koło nad areną. Wbrew ogromnym obawom jawajskich treserów zawsze po występach wracała grzecznie do klatki. Kolejną gwiazdą była barwnica Juno, fruwająca przez kolorowe obręcze, oraz Joey, tankujący samochód. Z czasem do występów zaproszono również Juana, który – jako biały człowiek – z marszu stał się największą atrakcją pokazu.
Byli coraz bardziej zadowoleni z pracy. Coraz bardziej zrelaksowani. Pewnego dnia rozpromieniona Maria powiedziała mi, że już „jest dobrze”. Jawajscy treserzy powiedzieli im, że są dobrymi treserami, że podoba im się ich praca i triki, które robią ich papugi. Od tego czasu są dla nich mili. Wyprowadzili ptaki drapieżne z sąsiedztwa papug. I przestali palić w pomieszczeniach dla ptaków.
Autor oraz zdjęcia:
lek. wet. Anna Bunikowska